Bloodmasque

Bloodmasque to gra, która w opisach i zapowiedziach robiła ogromne wrażenie: miała przypominać Infinity Blade, ale z łowcami wampirów i XIX-wiecznym Paryżem w tle, a nie kiczowatą fantastyką i trzymetrowymi mieczami. Poza tym tworzona była przez samo Square Enix (!). Co mogło pójść nie tak?

Grając w produkcje mobilne coraz częściej odnieść można wrażenie, że osiągnięcie "funu" przestało być celem ich twórców. Nierzadko wygląda to tak, jakby każdy element gry zaprojektowany był z myślą o osiągnięciu odpowiedniej widoczności - o wybiciu się spośród dziesiątek podobnych tytułów założeniami, które świetnie wyglądają w opisach i zapowiedziach. Tak właśnie jest z Bloodmasque: grą w każdym calu silącą się na piarową oryginalność i wybitność.

Reklama

W Bloodmasque obserwować możemy alternatywną historię ludzkości - w fikcyjnym świecie gry już od czasów średniowiecza człowiek męczy się z niebezpiecznym rodem wampirów. My wkraczamy w okolicach XIX wieku, do Paryża, gdzie działalność krwiopijców jest najbardziej intensywna. Nietrudno przewidzieć, że zajmujemy się ich wyplenianiem; robimy to jako początkujący łowca, przedstawiciel tajemniczej rasy półwampirów.

Rozgrywka podzielona jest na przygotowanie do wykonywania questów i same zadania, czyli ciągi następujących po sobie bitew. Przygotowujemy się ekwipując bohatera w znalezione przedmioty, zdobyte umiejętności i wybierając członków drużyny (tutaj dorzucono element multiplayer: wybieramy z bazy wszystkich graczy Bloodmasque). Walczymy natomiast w najprostszy z możliwych sposobów - stukając w ekran.

Czasami musimy leniwie przeciągnąć palcem w lewo bądź prawo, by uniknąć ataku wroga. Jeśli zrobimy to w odpowiednim momencie, otrzymamy szansę na efektywny kontratak. Czasem warto też trafić w przycisk odpowiadający za użycie wampirzej zdolności - odpala się wtedy krótka scenka Quick Time Event zakończona zadaniem sporych obrażeń.

Wygląda to bardzo atrakcyjnie, ale niemal identyczne i niewymagające myśli taktycznej starcia prędko zaczynają męczyć monotonią. Bloodmasque wymaga grindingu, czyli walczenia w kółko z tymi samymi przeciwnikami - tym sposobem możemy podtrenować bohatera na tyle, by pchnąć fabułę i grać dalej. A, jest jeszcze drugi sposób: posłużyć się mikropłatnościami, czyli dopłacić jeszcze więcej do gry, na którą i tak wydaliśmy niemałe pieniądze.

Próbowałem wiele razy i przegrałem w Bloodmasque około dziesięciu godzin, raz po raz przysypiając i przeklinając twórców. Square Enix miał swoje wzloty i upadki, ale tak ponurej i wtórnej gry chyba jeszcze nie wydał: Bloodmasque zadziwia i bawi co najwyżej przez pierwszą godzinę-dwie, kiedy piękną oprawą audio-wizualną i rozbudowanym systemem rozwoju postaci przesłania wybrakowaną i monotonną rozgrywkę.

W ciągu tych kilku pierwszych chwil bawiłem się za to świetnie z najbardziej reklamowaną funkcją gry: wklejeniem własnej twarzy na głowę sterowanego bohatera. Po strzeleniu trzech fot przedstawiających stan neutralny, radosny i gniewny, w trakcie każdej z walk obserwować możemy "siebie samego" wymachującego mieczem i zmieniającego nastroje gimnastykując nałożoną twarz. Niektórzy gracze uczynili z tego małą sztukę, wrzucając zdjęcia postaci ze świata gier (wykrzywiona facjata Maxa Payne'a!) czy celebrytów (raz spotkałem Justina Timberlake'a...) - natrafimy na nich werbując załogę do questów i na pewno nie raz parskniemy ze śmiechu.

Nie poprawia to jednak oceny Bloodmasque jako całości - ledwo znośnej karykatury Infinity Blade w oprawce wysilonej oryginalności. Wydawać na tę grę jakiekolwiek pieniądze polecam stuprocentowo odpornym na trudy grindingu, powtarzalność gameplayu i mało uczciwie implementowane mikropłatności.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama