XCOM: Chimera Squad spadł na nas jak grom z jasnego nieba. Albo jak latający spodek na Roswell. Na szczęście tym razem wszystko poszło dobrze!
Nie ma ofiar w krowach, jest za to kilkanaście godzin świetnej zabawy w doskonale znanej formule. Przez prawie cały czas okres produkcji tej gry o jej istnieniu wiedzieli tylko wybrańcy (podobnie jak o tym, co mieści się w Strefie 51), w zasadzie chyba tylko sami twórcy i ich rodziny. O projekcie usłyszeliśmy po raz pierwszy dopiero... na tydzień przed premierą. To niezwykle rzadko spotykana sytuacja, ale akurat w tym przypadku autorzy nie mieli się czego obawiać. XCOM to marka tak mocna, że poradzi sobie i bez marketingu. Szczególnie po pochlebnych recenzjach, które zalewają internet po premierze. Takich jak ta poniższa.
Pomysł na XCOM: Chimera Squad był bardzo prosty. Stworzyć takiego XCOM-a, który będzie miał wszystko to, co lubią w nim wszyscy gracze, ale jednocześnie nie będzie miał tego, czego nie lubią ci, którzy mają mniej czasu, chęci albo umiejętności. I tak na przykład zrezygnowano z operacji toczących się na całym globie, skupiając się na działaniach w jednym mieście. Większość elementów znanych z poprzedniczek - rozbudowa bazy, rozwój oddziału czy praca nad technologiami - jest obecna, ale w uproszczonej formie. XCOM: Chimera Squad nie musi być grą na dłuższe posiedzenia - wystarczy, że podejdziemy do niej na pół godziny czy godzinę, i w tym czasie będziemy mogli zrobić wyraźny krok naprzód.
To także zasługa zmian wprowadzonych w najważniejszej części rozgrywki, czyli w walce. Ta jest w dalszym ciągu turowa i mocno taktyczna, ale plansze, na których toczą się starcia, wyraźnie zmalały. W XCOM: Chimera Squad prawie każdą planszę da się przejść w ciągu paru minut. Oczywiście i na tym polu doszło do pewnych uproszczeń - przede wszystkim misje podzielono na mniejsze etapy, a liczbę agentów kontrolowanych przez gracza zmniejszono do czterech - co bardziej doświadczeni miłośnicy serii mogą odebrać za niesmaczny żart, ale w konwencji, na którą zdecydowało się studio Firaxis, wszystko gra. Starcia są szybkie, emocjonujące i bywają także wymagające. Ot, XCOM w pigułce.
Kampania opracowana na rzecz XCOM: Chimera Squad trzyma poziom, zarówno pod względem jakości, jak i objętości. W grze poznajemy ciąg dalszy historii o wojnie obcych z ludźmi. Wojnie, która nie zakończyła się jednoznacznym zwycięstwem żadnej ze stron. Homo sapiens i kosmici podpisali ugodę, w wyniku której obie rasy musiały nauczyć się żyć ze sobą albo chociaż obok siebie. Oczywiście znalazła się pewna grupa ludzi, którym ta sytuacja nie odpowiada i którzy postanawiają wszcząć rebelię. Tytułowa Chimera to oddział agentów, składający się z dawnych żołnierzy XCOM-u oraz... z reprezentantów obcej rasy (a to niespodzianka, co?), powołany do tłumienia szerzącej się anarchii. Czy uda się zaprowadzić nowy ład? To zależy już w dużym stopniu od nas. Przynajmniej jeśli chodzi o City 31, w którym toczy się akcja gry.
XCOM: Chimera Squad to duża i bardzo miła niespodzianka dla wszystkich miłośników serii, choć trzeba przyznać, że twórcy większy ukłon zrobili w stronę nowych niż starych graczy. To XCOM w świetnej formie, ale jednak uproszczonej do tego stopnia, że część osób poczuje się tym stanem rzeczy wręcz urażona. Ja urazy żadnej nie żywię, a wręcz przeciwnie - cieszę się, że znów mogłem spędzić trochę czasu, tocząc turowe potyczki z ufokami na pierwszym planie. Graliście w poprzednie odsłony? Prawdopodobnie polubicie i tego spin-offa (tylko przygotujcie się na to, że jest prostszy i łatwiejszy). Nie graliście? To świetna okazja, by wreszcie spróbować XCOM-a!