Elden Ring: Nightreign porzuca otwarte, rozbudowane środowisko na rzecz bardziej zwartej przygody. Całość toczy się w Limveld - krainie opanowanej przez mrocznych Panów Nocy, w której nie ma już czasu na misterne odkrywanie lore, analizowanie przedmiotów czy snucie rozmaitych teorii. Każda rozgrywka to "ekspedycja" - jedno podejście, które możesz wykonać w pojedynkę lub w trzyosobowym zespole.
Fabuła wprawdzie jest, ale skromna. Wiadomo tylko tyle, ile trzeba: wcielamy się w śmiałków, którzy muszą stawić czoło Panom Nocy. Pojawiają się krótkie biografie postaci i wspomnienia odblokowywane po kolejnych wyprawach, ale nie czarujmy się - kto szuka tu głębokiej narracji, odejdzie rozczarowany.

To już nie jest ten sam Elden Ring
Zabawa jest szybka, intensywna i... zamknięta w pętlach. Każda ekspedycja składa się z trzech nocy. Zaczynasz z dwoma towarzyszami (albo solo, jeśli masz na to ochotę, ale nie licz wówczas na specjalne emocje), wybierasz Pana Nocy do upolowania i ruszasz do boju. Pierwsza i druga noc to klasyczne farmienie - eksplorujesz, tłuczesz przeciwników, zbierasz runy i ulepszenia, szukasz skarbów i próbujesz swoich sił z minibossami.
Ale nie licz na sandboxową wolność. Mapa Limveld cały czas się kurczy - pojawia się śmiercionośna burza, która zmusza wszystkich do ucieczki oraz konfrontacji. Finał każdej nocy to starcie z bossem na ograniczonej arenie. Po trzeciej nocy czeka cię walka z Władcą Nocy, czyli najpotężniejszym przeciwnikiem w tej części cyklu.
Bohaterowie, loadouty, progresja
Największą zmianą względem klasycznego Elden Ringa jest brak rozbudowanej personalizacji postaci. Tutaj wybierasz jednego z ośmiu predefiniowanych bohaterów - każdy z unikalnym zestawem broni, umiejętności i rolą w drużynie. Przykłady: orzeł-wojownik leczy i potrafi szybować nad areną, a Condesa to mistrzyni skrytobójstwa, która zadaje skrytobójcze ciosy, a przy okazji potrafi wskrzeszać sojuszników.
Nowe wyposażenie i przedmioty zdobywasz w trakcie wypraw, a progresja odbywa się tu na innych zasadach niż zwykle. Wciąż zbierasz runy za pokonywanie wrogów i bossów, ale nie rozdysponujesz ich już samodzielnie - rozwój postaci to raczej gotowy szablon. Możesz też ulepszać broń, ale bez klasycznego, precyzyjnego modyfikowania statystyk.

Tempo, dynamika, współpraca
Poruszanie się jest szybsze niż w klasycznym Elden Ringu. Biegasz bez ograniczeń wytrzymałości, skaczesz po ścianach, możesz nawet przywołać widmowe orły i w ten sposób dostać się w trudno dostępne miejsca. To wszystko jest podporządkowane akcji i wysokiej dynamice zabawy. Tu nie ma miejsca na długie przygotowania. Walka, walka, walka - i już, lecimy dalej.
Świetnie wypadają starcia z bossami. Panowie Nocy mają własne, zapadające w pamięć projekty i unikalne ataki. Każda finałowa walka to świetny sprawdzian drużynowej współpracy i klasyczne poczucie: "wow, daliśmy radę!". Ta część Elden Ring: Nightreign spodobała mi się najbardziej.
Nightreign ewidentnie stawia na kooperację. Teoretycznie możesz grać solo, ale system został skrojony pod trzech graczy, którzy uzupełniają swoje zdolności. Jeśli ktoś nie ogarnia, "trolluje" lub idzie na własną rękę, szybko oglądamy napis "nie żyjesz". Najwięcej frajdy dostarcza wtedy, gdy każdy wie, co robi. Jednak - i tu pojawia się haczyk - matchmaking bywa powolny i czasami trudno o sensownych kompanów. Tak było przynajmniej w okresie przed premierą, w którym testowałem grę.
Mam nadzieję, że z czasem poprawi się nie tylko matchmaking, ale także optymalizacja. Elden Ring: Nightreign testowałem na PlayStation 5 Pro, w trybie wydajności, a i tak musiałem doświadczać sporych spadków płynności, gdy na ekranie zaczynało się dużo dziać.

Nudy? Cóż... trochę tak
Mój największy zarzut wobec Nightreign to powtarzalność. Mapa nie zmienia się znacząco pomiędzy ekspedycjami. Owszem, pojawiają się nowe miejsca, ale Limveld zaczyna się dość szybko powtarzać. Kolejne wyprawy opierają się na tej samej pętli: farmienie, walka z bossem, redukcja mapy, finał. Brakuje tu odkrywania nieznanych lokacji, nie ma tej magii eksploracji, która definiowała podstawowego Elden Ringa i Shadow of the Erdtree.
Brak głębokiej personalizacji też daje się we znaki - zabawa w odblokowywanie nowych przedmiotów to tylko kosmetyka, która nie wpływa na styl walki. A przecież jednym z najważniejszych motorów napędowych serii była właśnie możliwość budowania postaci na własnych zasadach.

Można, ale nie ma obowiązku
Elden Ring: Nightreign to nie kolejny rozdział wielkiej sagi, a raczej poboczny eksperyment dla tych, którzy kochają soulsowe wyzwania i chcą spróbować czegoś świeżego. Fani mogą poczuć się jak w domu (pod warunkiem, że nie odstraszy ich mniejsza personalizacja i powtarzalność), ale dla reszty to bardziej ciekawostka niż obowiązkowa gra do zaliczenia. Szczególnie, że samouczek został tu potraktowany po macoszemu, co może nastręczyć problemów nawet miłośnikom twórczości FromSoftware.
Jeśli masz ekipę i chcesz sprawdzić swoje umiejętności w kooperacji, to możecie w Limveld przeżyć wspólnie całkiem przyjemne chwile. Jeśli jednak oczekujesz wielkiej przygody i eksploracji, lepiej wróć do podstawki lub Shadow of the Erdtree.
- wciągający, dynamiczny system walki
- świetnie zaprojektowani bossowie
- kooperacja dająca satysfakcję
- krótkie, intensywne sesje
- intuicyjne sterowanie
- zróżnicowane postacie
- szczątkowa, bezbarwna fabuła
- ograniczona personalizacja postaci
- brak swobody eksploracji i odkrywania
- wymagający cierpliwości matchmaking (przynajmniej przed premierą)
- kiepski samouczek
- rozgrywka w pojedynkę raczej pozbawiona sensu
- optymalizacja do poprawy