Dragon Ball Z: Ultimate Tenkaichi

Przyznaję się bez bicia: kilka lat temu, dysponując nadmiarem czasu, obejrzałem wszystkie odcinki "Dragon Balla".

Gdy więc w redakcji pojawił się Ultimate Tenkaichi, zastrzygłem uszami z radości, zaś resztki moich włosów, jak na Super Saiyanina przystało, zalśniły złotem. Dragon Ball Z : Ultimate Tenkaichi zgodnie z tytułem eksploatuje fabułę "Dragon Ball Z". Jeśli więc jesteś fanem, łapiesz, o co chodzi w tej tasiemcowatej i niekiedy nazbyt przegadanej serii, jarają cię kolejne stopnie i fryzury Super Saiyan, czytaj dalej. Powiedzmy to sobie od razu: Ultimate Tenkaichi to produkcja hermetyczna i  by bawić się przy niej z  przyjemnością, te klimaty po prostu trzeba znać.

Reklama

Ja sem Goku

Odpalając tryb fabularny, który jest tu głównym daniem (oprócz niego mamy jeszcze Hero Mode, gdzie tworzymy wojownika, oraz Tournament, który jest turniejem sztuk walki z  udziałem bohaterów anime), możemy spodziewać się serii pojedynków, które poprowadzą nas przez historię opowiadaną we wspomnianej animacji. Fanów ucieszy fakt, że pomiędzy kolejnymi starciami będziemy mogli zobaczyć sporo przerywników z kreskówki, co fajnie dopełnia historię. Niestety, jak już wspominałem, grę docenią jedynie ci, którzy chociaż z grubsza pamiętają losy Goku i przyjaciół. Dla postronnych, którzy odpalą DB Z: UT zupełnie przypadkowo, przygoda z nim zakończy się raczej szybko. Przyczyna jest prosta: fabuła jest tu niemiłosiernie poszatkowana i  przedstawiona w  chaotyczny sposób. Ktoś, kto nie pamięta, że np. Piccolo ocalił Gohana, zasłaniając go własnym ciałem, zdziwi się, gdy tym drugim będzie młócił przeciwnika, wygrywał bez najmniejszego problemu, po czym uruchomi się skrypt i bez żadnego ostrzeżenia, tak zupełnie z czapy, sytuacja się odwróci. Innymi słowy: tytuł stara się być wierny fabule serii, ale robi to bez względu na poczynania gracza.

Kaaa-meee-ha-meee-haaaa!

Sama walka z  kolei jest dość przyjemna, przynajmniej początkowo. Pierwszy kontakt z produkcją powoduje opad szczeny: wow, ile tutaj się dzieje! Szybko jednak okazuje się, że mimo iż postacie na ekranie wyczyniają cuda, gracz ma do roboty znacznie mniej. Pojedynki są naszpikowane różnymi głupimi przerywnikami czy sekwencjami QTE.

Walczymy w dwóch odległościach: dalekiej i bliskiej. Pierwsza generalnie pozwala ostrzeliwać się energią, druga młócić po gębach. Zarówno przejście pomiędzy tymi fazami, jak i np. kontynuacja kombosa, gdy walczymy już twarzą w twarz, to minigra, w której tak naprawdę w sposób losowy rozstrzyga się, kto komu da po buzi lub zasłoni się przed ciosem - po prostu naciskamy przycisk i patrzymy, co się stanie. Trochę to dziwne - na szczęście mamy też bardziej zaawansowane sekwencje, gdzie trzeba wykazać się sprawnością, klepiąc przycisk w ściśle wyznaczonych momentach, żeby np. odbić pędzącą ku nam kulę energii. Owszem, te ostatnie nadają rozgrywce trochę dynamizmu, ale koniec końców walki są przez to schematyczne.

Ale już widowiskowości nie można im odmówić: bohaterowie nawalają się tak, że ziemia dosłownie pęka. Sporo tu eksplozji i rozwalania gruntu w piętnastu różnych lokacjach. W ramach odprężenia pojawiają się też sceny pościgów, gdzie latamy np. w  kanionie, a także walki z gigantycznymi bossami, co trzeba zaliczyć oczywiście na plus.

Ultimate Tenkaichi dał mi trochę radochy. Fajna, klimatyczna grafika, dużo fragmentów serialu i możliwość odtwarzania pokazanych tam wydarzeń sprawiają frajdę. Z drugiej strony mamy wkradającą się w mechanikę walk nudę i zatrważająco długie czasy ładowania się gry praktycznie na każdym kroku. Ostatecznie daję szóstkę - ale to ocena wystawiona przez fana "Dragon Balla" i ze sporą pobłażliwością. Jeśli ze smoczymi kulami masz niewiele wspólnego, weź na to poprawkę i obniż ją sobie co najmniej o jedno oczko.

CDA
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy