Velvet Assassin

W ramach naszej Czytelni proponujemy wam recenzję najnowszej gry akcji z seksowną zabójczynią w roli głównej. A i Warszawę można w niej odwiedzić! Zapraszamy do lektury. Ręce mi drżały ze zdenerwowania, kiedy wkładałem płytkę z Velvet Assassin do napędu, instalowałem grę na dysku i wcisnąłem przycisk odpowiedzialny za uruchomienie.

Przy pierwszym uruchomieniu gra raczy nas bardzo klimatycznym i psychodelicznym intro, by po chwili porazić niezwykle prymitywnym menu głównym składającym się praktycznie niemal z samych prostych - wyjętych niczym z MS Word - napisów. Ale kto by się takimi pierdołami przejmował, skoro w tle widać całkiem zgrabną panią leżącą na łóżku szpitalnym w białej, koronkowej bieliźnie? Violet Summer, tak nazywa się piękność, którą kierujemy w grze.

Mamy rok 1943, trwa II Wojna Światowa. Violet Summer, agentka brytyjskiego wywiadu znajduje się w stanie śpiączki. Cała gra to retrospekcja podzielona na 20 etapów, w których odwiedzamy m.in. Paryż, Hamburg i okupowaną Warszawę (gdzie zwiedzimy przede wszystkim stołeczne kanały oraz getto). W stolicy musimy odnaleźć agentów o znajomo brzmiących pseudonimach operacyjnych: Jozef, Radek i Wojzeck. A wszystko to, aby dowiedzieć się, dlaczego nasza agentka zamiast podrzynać gardła niecnym hitlerowcom, śpi sobie w najlepsze na szpitalny łóżku. To znaczy, podrzynać i tak podrzyna, ale we wspomnieniach...

Piorunująca rdzawość

Pierwsze wrażenie po włączeniu gry jest piorunujące. Rdzawa paleta kolorów na początku pierwszej misji (to jednocześnie samouczek) robi naprawdę dobre wrażenie. Niestety, już w ciągu pierwszych kilkunastu minut zabawy w oczy rzuca się liniowość rozgrywki. Gra nie pozostawia nam żadnej ścieżki do wyboru. Można jedynie urozmaicać sposoby eksterminacji wroga, ale cel i droga do niego są zawsze takie same. Co gorsza, zostało to osiągnięte w bardzo nieciekawy sposób - przeszkody zawsze stoją tak, aby można było iść tylko jedną właściwą ścieżką, co często wygląda bardzo naciąganie.

Reklama

Nie da się ukryć, że gra jest trudna. Nie pomylę się znacząco, jeśli powiem, że Violet Summer to połączenie Agenta 47 i Sama Fishera. Velvet Assassin to typowa skradanka, w której lwią część czasu trzeba przesiedzieć w ciemnym kącie czekając na okazję do wyeliminowania wroga. W 99% przypadków zachodząc go od tyłu - walka wręcz to w zasadzie samobójstwo, Violet posiada nożyk, wrogowie zaś karabiny maszynowe. Oczywiście, znajdziemy w grze kilka broni, jak np. colt z tłumikiem (skuteczny tylko przy headshotach), zabójczy pistolet na flary czy shotguna i snajperkę, ale i one przydadzą się przeważnie w momentach przewidzianych tylko przez twórców. Jeśli w grze znalazłeś shotguna, oznacza to, że za chwilę rozpocznie się etap, w którym trzeba zrobić rozpierduchę. I pamiętaj drogi graczu: najbardziej efektywną techniką w tej grze jest czekanie na swoją okazję w cieniu. Kiedy zachodzimy wroga od tyłu, obraz nabiera czerwonych barw, dźwięk narasta i włącza się jedna z całkiem efektownych animacji ukazujących ostatnie chwile naszego celu.

Gra byłaby nie do przejścia, gdyby nie kilka ułatwień, jakie zafundowali nam twórcy. Przede wszystkim morfina. Na raz możemy posiadać jedną strzykawkę. Po wstrzyknięciu leku obraz staje się czerwonawy, wokół latają płatki róż, bohaterka przywdziewa jedynie białą koronkową bluzeczkę, a wszystko magicznie staje w miejscu. W taki oto sposób, na pewien czas cała gra zamiera, a my możemy podbiec do wroga i dźgnąć go sztyletem w tętnicę szyjną. Ach, jakież to piękne... W lewym dolnym rogu ekranu widnieje także postać naszej bohaterki, która podświetla się na fioletowo, gdy znajdujemy się w cieniu, czyli teoretycznie poza zasięgiem wzroku wroga. Ciekawym patentem jest również zakradanie się do przeciwnika, aby odbezpieczyć granat wiszący mu u pasa. Efekt jest oczywiście do przewidzenia, a im więcej wojaków w kupie, tym lepiej. I niech nikt mi nie mówi, że w kupie raźniej, bo kupy nikt nie ruszy!O zaletach i wadach słów więcej

Przechodząc grę, na swojej drodze trafimy na całą masę znajdziek, dzięki którym możemy rozwijać (dość ubogie) statystyki swojej postaci: czas użycia morfiny, odporność na obrażenia i prędkość skradania. Tak naprawdę, to warto inwestować tylko w odporność, a potem w skradanie, którego rozwój i tak jest mizerny. Przy wrogach i w pewnych miejscach możemy znaleźć też listy, które przyczyniają się do tworzenia klimatu w grze.

Wśród lokacji wyróżnia się warszawskie getto i klimat kanałów. Twórcy zza zachodniej granicy bardzo dobrze odwzorowali śmierć panującą na ulicach stolicy w tamtych czasach. Również bohaterka zdaje się przeżywać to, co spotyka na swojej drodze - "pierwszy raz ujrzałam oblicze śmierci", to słowa jakie padają po wyjściu z kanałów na ulicę. Niestety, klimat ten psuje kilka rzeczy. Przede wszystkim słabe tekstury niektórych obiektów, co rzuca się w oczy zwłaszcza na telewizorze o wysokiej rozdzielczości. Już absolutnym niedociągnięciem są ciągłe spadki framerate`u nawet w miejscach, w których nic się nie dzieje. Musiałem przenieść się na stary, poczciwy kineskopowy telewizor, na którym wyżej wymienione wady tak nie doskwierały. Tak czy inaczej, żaden telewizor nie uratuje słabych miejscami animacji, przenikania obiektów i braków w algorytmach wykrywających kolizje. Ragdoll wygląda miejscami zabawnie, również wybuchy nie robią zbyt wielkiego wrażenia. Gra miewa także problemy z save'ami. Kilka razy po kliknięciu "Load last checkpoint" załadowany został losowy save - powtarzając czynność trzykrotnie za każdym razem wczytywał się inny etap gry.

Jednak jednej rzeczy nie mogę Velvet Assassin odmówić - fenomenalnego światłocienia. Dość powiedzieć, że kiedy skradałem się raz do wroga i nagle rozbłysło światło to przestraszyłem się własnego cienia! Jak na skradankę przystało, cień i światło odgrywają w tej grze ogromną rolę. To wszystko byłoby nie do osiągnięcia, gdyby nie świetna otoczka dźwiękowa. Co prawda, muzyki jako takiej w grze raczej nie ma, ale narastające w tle dźwięki i odgłosy potrafią przyprawić o gęsią skórkę. Ogromnym plusem są wszystkie głosy hitlerowców nagrane po niemiecku. Świetnym rozwiązaniem są też ich przyśpiewki, nieraz zdarzyło mi się na chwilę odwlec egzekucję wroga, żeby ich posłuchać.

Ogólnie rzecz biorąc Velvet Assassin to nierówna gra. Zaczyna się niemal od trzęsienia ziemi, robi na nas wielkie "łał!", ale z każdym etapem napięcie spada, widzimy coraz więcej uproszczeń i niedociągnięć rozgrywki. Niby można by powiedzieć: "czego oczekiwać po studiu, które stworzyło jedynie grę na bazie filmu Uwa Bolla?", ale mimo wszystko Velvet Assassin na miano crapu nie zasługuje. Gra potrafi wciągnąć, zwłaszcza fanów czajenia się w cieniu i cierpliwego wyczekiwania na swoją okazję. Efektownych i dynamicznych scen jest tutaj jak kot napłakał, dlatego wszystkim szukającym mocnych wrażeń polecam przejść do recenzji X-Men Geneza: Wolverine.

Click.pl
Dowiedz się więcej na temat: W roli głównej
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy