Wolfenstein: Youngblood - recenzja

Wolfenstein: Youngblood /materiały prasowe

​"Świeża krew" to w przypadku Wolfenstein: Youngblood mocno symboliczne określenie. Oznacza ono kilka rzeczy - dobrych, ale i złych.

Jak pewnie już od dawna wiecie, Wolfenstein: Youngblood to pierwsza gra z serii, w której nie kierujemy B.J. Blazkowiczem. Główny bohater poprzednich części, znany przede wszystkim jako zabójca Adolfa Hitlera, udaje się na zasłużony odpoczynek, a za broń chwytają jego córki - Soph oraz Jes. Ale to nie koniec zmian. Ba, to dopiero początek. Za Wolfenstein: Youngblood odpowiada tandem Arkane Studios i MachineGames, którego celem było wprowadzenie do znanej mechaniki trochę świeżości. Ostatecznie tej świeżej krwi wpompowano więcej niż "trochę".

Świeża krew symbolizuje zmiany, ale i ryzyko niepowodzeń. I symbolizuje jak najbardziej słusznie. Wolfenstein: Youngblood oczywiście w dużym stopniu przypomina ostatnie odsłony serii, ale były takie chwile, kiedy myślałem sobie: "czy wy aby trochę nie przesadziliście z tą świeżością?". No, ale ostatecznie doszedłem do wniosku: "dobra, to w końcu spin-off, mogliście sobie pozwolić". Tylko, że - co tu kryć - ten spin-off wyszedł tak sobie.

Reklama

Być może to zabawne, co napiszę, ale w poprzednie części Wolfensteina grałem nie tylko dla wartkiej akcji, ale również dla fabuły. Podobał mi się sposób, w jaki poprowadzono historię B.J. Blazkowicza i wojny z Trzecią Rzeszą w alternatywnej wersji historii. Czasem twórcy przesadzali (mam na myśli niektóre wątki czy długość cutscenek), ale mimo to była to dla mnie duża zaleta. Zasmuciłem się, gdy okazało się, że w Wolfenstein: Youngblood tę część gry prawie całkiem pominięto. Co prawda, fabuła jest tutaj obecna, podobnie jak przerywniki filmowe, ale całość została potraktowana po macoszemu. Nie oczekujcie po opowiedzianej historii zbyt wiele. Skupcie się raczej na...

... rozgrywce. Tutaj w pewnym sensie odnajdujemy odpowiedź na pytanie, dlaczego fabuła została w Wolfenstein: Youngblood zepchnięta na dalszy plan. Akcja gry toczy się w częściowo otwartym świecie, w którym zadania wykonujemy w takiej kolejności, w jakiej chcemy. Przyjmujemy je w naszej bazie od różnych NPC-ów, a później udajemy się we wskazane miejsce i dokonujemy spektakularnej rozwałki. Możemy też po prostu szwendać się po okolicy i strzelać do nazistów.

Całość jest skoncentrowana na kooperacji. Już na samym początku wybieramy, którą z sióstr wolimy pokierować (możemy także zdecydować o wyglądzie pancerza czy o specjalnej umiejętności, jaką chcemy posiąść), a później trafiamy na plac boju z tą drugą, sterowaną przez kogoś innego. Co-op polega w zasadzie na trzech rzeczach: wspólnym strzelaniu do wroga, wykonywaniu prostych czynności (jak otwieranie drzwi czy włączanie windy) oraz przywracaniu się do życia, gdy zajdzie taka potrzeby. Nic wielkiego, ale na pewno przyjemnego. Ale w razie czego można grać też offline.

W Wolfenstein: Youngblood wprowadzono znacznie więcej elementów RPG-owych. Bohaterki zbierają punkty doświadczenia, awansują na kolejne poziomy, zdobywają umiejętności (każda z sióstr ma swoje własne drzewko), a do tego zbierają pieniądze, które przeznaczają na ulepszenia broni (ta opcja wynagradza trochę to, że w grze znalazł się wyjątkowo skromny arsenał). To fajny pomysł, ale...

No właśnie, jest jedno, za to duże "ale". Cały system rozwoju postaci nie ma prawie żadnego sensu, bo autorzy wprowadzili do gry skalowanie przeciwników. A więc im silniejsi stajemy się my, tym silniejsi stają się oni. W praktyce oznacza to ni mniej, ni więcej, że wszelkie ulepszenia postaci co najwyżej urozmaicają nieco rozgrywkę, ale na pewno nie sprawiają, że czujemy się coraz mocniejsi. Pod względem poziomu trudności gra wygląda cały czas tak samo. Na szczęście pod względem przyjemności ze strzelania nic się nie zmieniło. Wolfenstein: Youngblood dostarcza jej naprawdę dużo.

Szkoda, że twórcy zepsuli jeszcze inne rzeczy. Nie mógłbym pominąć kwestii checkpointów, które zostały rozmieszczone w tak nieprzemyślany sposób, że doprowadzały mnie niejednokrotnie do pasji. Zdarzało mi się, że musiałem wraz z moim towarzyszem (towarzyszką) cofać się o kilkadziesiąt minut, bo zginęliśmy pod koniec etapu, a nikt nie pomyślał o checkpoincie gdzieś po drodze. Oczywiście musieliśmy wówczas jeszcze raz wykańczać dziesiątki, a może i setki wrogów, których dopiero co położyliśmy do grobu.

Jeszcze gorzej, że w Wolfenstein: Youngblood zabrakło pełnej mapy. Jest tylko ta miniaturowa, dająca nam podgląd naszego bezpośredniego otoczenia. Tak więc gdy przychodzi nam przejść ponownie duży odcinek, musimy polegać na naszej pamięci, próbując się odnaleźć w gąszczu korytarzy, przejść i pomieszczeń (skądinąd bardzo dobrze i pomysłowo zaprojektowanych).

Wolfenstein: Youngblood trzyma natomiast poziom, jeśli idzie o grafikę. Autorzy poszli jeszcze o krok do przodu w stosunku do ostatnich części, wprowadzając dwie nowości. Pierwsza z nich to ray tracing, który wprawdzie nie został wprowadzony na premierę, ale prawdopodobnie lada dzień znajdzie się w grze (będzie to jedna z pierwszych gier, w których będziecie mogli podziwiać tę technikę). Z kolei druga to NAS, czyli NVIDIA Adaptive Shading, czyli nowatorska i zaawansowana technika shadingu, dzięki której twórcy mogą w dużym stopniu odciążyć karty graficzne. No i rzeczywiście muszę przyznać, że płynność działania Wolfenstein: Youngblood jest więcej niż zadowalająca. A do tego liczba klatek na sekundę jest wyjątkowo stabilna.

Wolfenstein: Youngblood to dynamiczna strzelanka, która zadowoli przede wszystkim osoby szukające gry do wspólnej zabawy z kolegą/koleżanką oraz zagorzałych miłośników serii. Jednak nie mogę jej niestety wystawić jednoznacznie dobrej oceny, bo kilka rzeczy poszło w niej zdecydowanie nie tak. Świeża krew musi się jeszcze sporo nauczyć...

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Wolfenstein: Youngblood
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy