State of Decay

Zacząłbym ten tekst od słów: "ostatnimi czasy gry o zombie zdobyły zaskakującą popularność, a przed wami kolejna z nich", ale po pierwsze - nie lubię się powtarzać, a po drugie...

... należy przyznać, że State of Decay nie jest taka jak inne. Jej autorzy zaskoczyli kilkoma ciekawymi pomysłami, które nie są może rewolucyjne, ale sprawiają, że na ich produkcję patrzy się inaczej niż na kilkanaście innych tytułów z zombiakami, które ujrzały światło dzienne w ostatnim czasie. I przede wszystkim gra się w nią inaczej. To sandboksowy survival horror z zombie w rolach głównych, w którym nie ma prawie żadnej fabuły. Nie ma też strzelania do wszystkiego, co się rusza. Nie ma nawet zdawkowego wstępu, nie wspominając o jakimkolwiek tutorialu.

Reklama

Akcja rozgrywa się w fikcyjnej dolinie gdzieś w Stanach Zjednoczonych. Wybraliśmy się tutaj na wycieczkę wraz z kumplem. Jednak, zamiast mile spędzać czas, zaczynamy walkę o życie z krwiożerczymi zombie. Zostajemy przez nie zaatakowaniu tuż po zejściu z pokładu łodzi. Jakoś udaje nam się przeżyć, ale to dopiero początek. Nie wiadomo, jak długo pożyjemy. Od razu widać, że śmierć czai się tutaj za każdym drzewem. Na szczęście niedługo odnajdujemy grupę innych ocalałych, co daje nam nadzieję na lepsze jutro (o pojutrze nawet nie ma na razie co myśleć). I rozgrywka zaczyna się rozkręcać.

State of Decay najprościej można określić jako połączenie Grand Theft Auto z Dead Island, z dużym naciskiem na survival. Gra toczy się w ogromnym, otwartym świecie, pełnym zombie, przed którymi ludzie muszą się kryć w zakładanych i rozbudowywanych przyczółkach. Jednak to nie my spędzamy w nich czas. Jak na prawdziwych bohaterów przystało, udajemy się w świat, aby eksplorować otoczenie, wykonywać ważne dla losów ocalałych zadania, zbierać zapasy i walczyć z zombiakami. Początkowo za pomocą "broni białej", czyli rurek czy pałek, później także z użyciem broni palnej, ale należy zaznaczyć, że amunicji nie ma w State of Decay tak wiele, jak w typowych strzelankach.

Bo State of Decay typową strzelanką nie jest. To walka o przetrwanie, w której musimy rozglądać się za pożywieniem, środkami leczniczymi, amunicją czy paliwem do samochodu (na zapasy można natrafić wszędzie, więc trzeba mieć cały czas oczy szeroko otwarte). Tak, świat gry przemierzamy także za kółkiem, ale samochodami, które już wiele przeżyły tylko patrzeć, kiedy się rozpadną. W ogóle wszystko w State of Decay się degraduje. Po jakimś czasie każda broń czy każdy pojazd wymaga naprawy albo wymiany na nowy egzemplarz.

Walka o przetrwanie nie jest łatwa. Postacie, którymi kierujemy (nie jesteśmy przywiązani na stale do jednego bohatera), nie są supermięśniakami rodem z Resident Evil. To raczej przeciętni Kowalscy (czy też może raczej Smithowie), których po sprincie na 50 metrów dopada zadyszka. Nie mamy co marzyć o potężnych giwerach czy specjalistycznym sprzęcie. Na szczęście z czasem nasi podopieczni rozwijają się w takich dziedzinach, jak strzelanie, walka wręcz czy kondycja. Jednak to cały czas tylko ludzie. Po pewnym czasie kontrolowana przez nas postać staje się na tyle zmęczona, że nie jest w stanie szybko chodzić czy wspinać się. Wtedy należy dać jej odpocząć i zmienić na inną. Co jednak ciekawe, pozostali bohaterowie nie siedzą z założonymi rękami i nie czekają na tę chwilę, gdy przyjdziemy, by się wymienić. Cały czas zajmują się swoimi sprawami (co tworzy złudzenie, że świat żyje swoim życiem) i może się zdarzyć, że akurat w obozie nie będzie nikogo wolnego.

Ważnym czynnikiem w State of Decay jest nasz posłuch wśród kompanów, który jest tutaj niczym innym, jak walutą. Zdobywamy go (ją), wykonując misje, zakładając nowe przyczółki, ulepszając je czy zdobywając zapasy. Waluty oczywiście - jak w prawdziwym survivalu - nigdy za wiele, toteż cały czas jesteśmy zmuszeni do podejmowania decyzji. Jeśli chcesz wziąć z magazynu wypasioną broń, w porządku, ale to będzie trochę kosztowało. Podobne, trudne decyzje musimy podejmować także przy rozbudowie naszych posterunków.

Grę obserwujemy z perspektywy trzeciej osoby. Chyba nikt nie odmówi jej, że przypomina Grand Theft Auto IV. Owszem, przypomina, ale nie ma w tym niczego złego. W lewym dolnym rogu ekranu widzimy mini-mapkę, dzięki której możemy zobaczyć najważniejsze elementy otoczenia oraz kierunek, w którym powinniśmy się udać, by wykonać misję. A jeśli mini-mapka to za mało, jednym wciśnięciem buttona przenosimy się na widok całej (duuużej) doliny.

Czas przy State of Decay mija bardzo szybko. Po paru dniach grania cały czas czuję, że to gra, na którą długo czekałem. Nie jest idealna, trudno nie zwrócić uwagi na techniczne problemy (chwilowe spadki płynności, przenikanie się postaci, nagłe pojawianie się zombiaków) czy drętwy model jazdy (odnoszę wrażenie, że gorszy niż w Grand Theft Auto), ale przestaje się na to zwracać uwagę, bo zabawa w przetrwanie po prostu wciąga. Zanim się rozkręca na dobre, mija godzina czy dwie, ale jeśli wytrzymacie tyle przed konsolą, jestem pewien, że długo od niej nie odejdziecie.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: State of Decay
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy