Space Hulk: Deathwing - recenzja

Space Hulk: Deathwing /materiały prasowe

​Warhammer w świecie gier wideo rozkwita w najlepsze. Pod koniec 2016 do sklepów trafiła kolejna produkcja z akcją w tym uniwersum.

Po kilku mniej lub bardziej udanych tytułach - takich jak Total War: Warhammer, Battlefleet Gothic: Armada czy Talisman: The Horus Heresy - przyszła pora na Space Hulk: Deathwing. To adaptacja kultowej gry planszowej, wydanej przez Games Workshop w 1989 roku, a następnie odświeżonej po dwóch dekadach. Jednak autorzy Space Hulk: Deathwing - studia Cyanide i Streum On Studio - postawili na akcję i swoją produkcję uczynili nie strategią, a rasowym FPS-em.

W Space Hulk: Deathwing wcielamy się w Bibliotekarza - jednego z członków elitarnego oddziału Space Marines, obdarzonego psionicznymi zdolnościami. Wspólnie z naszą drużyną udajemy się na poszukiwania pozostałości po zakonie Mrocznych Aniołów oraz odpowiedzi, co stało się z legendarnym statkiem Caliban's Will.

Reklama

Powiązanie Space Hulk: Deathwing z planszowym oryginałem jest dość luźne. Ogranicza się w zasadzie tylko do marki oraz uniwersum (twórcom udało się znakomicie przenieść do gry jego atmosferę), bo już sama rozgrywka jest zupełnie odmienna. Zapomnijcie o jakimkolwiek planowaniu, obmyślaniu taktyk czy zarządzaniu żołnierzami. Tym ostatnim możemy co najwyżej wydawać rozkazy w stylu "pójdź tam" czy "ulecz mnie".

W Space Hulk: Deathwing skupiamy się na akcji. Przemierzamy kolejne, typowe dla uniwersum lokacje (futurystyczne wnętrza statków - korytarze, maszynownie, hangary itd.) i bierzemy udział w kolejnych potyczkach z Tyrannidami. W starciach wykorzystujemy rozmaite środki eksterminacji, takie jak bolter, miotacz ognia, wyrzutnia plazmy czy jedna z kilku broni do walki wręcz. Co zaś się tyczy wspomnianych wcześniej mocy Bibliotekarza, to może on chociażby wywoływać ogniste tornado czy dokonywać teleportacji.

Naszą postać możemy ponadto rozwijać. Na końcu każdej misji otrzymujemy kilka punktów, które możemy rozdysponować pomiędzy trzema sekcjami. Pierwsza z nich to aura (mająca pozytywny wpływ na naszych kompanów), druga to błogosławieństwa (poprawiają naszą efektywność i wytrzymałość), trzecia zaś to psioniczne moce (z czasem odblokowujemy kolejne, przydatne w starciach umiejętności).

Strzelanie w Space Hulk: Deathwing potrafi być przyjemne, ale z czasem gra okazuje się dość miałka. Przemierzane lokacje są do siebie dość podobne, a do tego nazbyt sterylne i całkowicie nieinteraktywne. Odstępy między kolejnymi starciami potrafią być ponadprzeciętnie długie, a eksploracja nie sprawia zbyt wiele przyjemności. Do przechodzenia kolejnych misji nie zachęca także fabuła - nie ma w niej niczego porywającego ani zaskakującego. Odstraszają także przydługie czasy ładowania.

Poza kampanią dla pojedynczego gracza w Space Hulk: Deathwing znajdujemy także sieciową kooperację, ale mamy wrażenie, że została ona wprowadzona nieco na siłę. Chociaż autorzy wprowadzili w niej kilka dodatkowych funkcji, takich jak możliwość wyboru klasy, to jednak nie potrafiliśmy cieszyć się zabawą w tym trybie dłużej niż pół godziny.

Space Hulk: Deathwing nie wyróżnia się niczym szczególnym. To dość przeciętny FPS, który - gdyby nie to, że został osadzony w uniwersum Warhammera 40k - mógłby przejść bez większego echa. Jednak miłośnicy tego gatunku i futurystycznych klimatów powinni być względnie zadowoleni.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Space Hulk: Deathwing
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy