Shovel Knight - recenzja

Jeśli tęsknicie za klasycznymi platformówkami w stylu Super Mario, Castlevanii czy Mega Man, mamy coś dla was. To Shovel Knight, w której wcielicie się w... rycerza z łopatą.

Shovel Knight to pierwsza gra stworzona przez studio Yacht Club Games, założone w 2011 roku przez byłych pracowników Way Forward, a więc ludzi, którzy maczali palce w takich produkcjach, jak BloodRayne: Betrayal czy A Boy and His Blob. Powstała ona w dużej mierze dzięki funduszom zebranym na Kickstarterze. Za jego pośrednictwem Yacht Club Games chciało zebrać 75 tysięcy dolarów, a ostatecznie na ich konto trafiło... 311 tysięcy. Choć gra wygląda, jakby stworzył ją początkujący programista w wieku licealnym (spokojnie, to celowy zabieg), to nie dajcie się zwieść pozorom!

Reklama

Autorzy Shovel Knight zainspirowali się kilkoma kultowymi platformówkami, w które zagrywaliśmy się lata temu. Klimatem czy ekwipunkiem gra przypomina Castlevanię, mapa świata przywodzi na myśl trzecią część Super Mario Bros., zaś dzieląc plansze na ekrany, prawdopodobnie wzorowano się na Mega Manie. To nie wszystko. Znajdziecie tu także elementy, które przypomną wam także inne świetne platformery. Ten cały miks wyszedł panom z Yacht Club Games naprawdę, naprawdę nieźle. Shovel Knight to jedna z najlepszych platformówek, z jakimi mieliśmy do czynienia od bardzo dawna.

Wspomniany już główny bohater Shovel Knight wyrusza w świat, aby stawić czoła niebezpiecznemu zakonowi, zgładzić złą czarodziejkę oraz ocalić ukochaną. Ot, klasyczny zestaw zadań dla rycerza. Scenariusz gry nie jest zbytnio rozbudowany, ale powinien dostarczyć wam nieco emocji. Podobać się może także specyficzne poczucie humoru twórców, przy którym trudno się choć kilka razy nie uśmiechnąć. Naturalnie nie wszystkim się ten rodzaj żartu spodoba, ale w nasz gust akurat trafił doskonale.

Nasz dzielny rycerz nosi przy sobie nietypowy oręż, a mianowicie łopatę. Służy mu ona nie tylko do kopania w poszukiwaniu skarbów, ale również do odbijania się od niej oraz wysyłania przeciwników na drugą stronę tęczy. Gra polega przede wszystkim na przemierzaniu lokacji, wykonywaniu karkołomnych ewolucji czy stawianiu czoła nieprzyjaciołom (wykorzystujemy przy tym wszystkim rozmaite przedmioty).

Shovel Knight pozwala nam także zaangażować się w aktywności poboczne czy odkrywanie sekretów. Na plus należy zaliczyć całkiem sporą swobodę, jaką zostajemy obdarzeni, oraz różnorodność świata gry (autorzy przygotowali naprawdę sporo różnych lokacji czy typów przeciwników). Wielu z was ucieszy także na pewno całkiem wysoki poziom trudności. To nie jest gra, którą przechodzi się płynnie od A do Z, bez powtarzania etapów.

Jednym z największych plusów Shovel Knight jest, o dziwo, oprawa audiowizualna. To, że gra wygląda, jakby przekonwertowano ją z Atari, to tylko i wyłącznie jej zaleta. Podczas zabawy trudno powstrzymać wspomnienia, od których łezka się w oku kręci. Jeszcze gdy dodamy do tego charakterystyczne, inspirowane klasykami z początku lat dziewięćdziesiątych udźwiękowienie, to otrzymujemy retro pełną gębą. Dla nas było to doświadczenie bez mała wzruszające i takie też pewnie będzie dla wszystkich, którzy pamiętają czasy Amigi, Commodore itd.

Za tę magiczną przygodę zapłacimy 15 dolarów, czyli około 45 złotych. Niby niemało, ale dużo też nie. Tym bardziej, że gra wystarczy nawet na osiem-dziewięć godzin. A po jej ukończeniu możemy spróbować jeszcze raz w trybie dla wymagających, w którym nasz bohater jest słabszy, a po drodze nie odnajdujemy przedmiotów odnawiających jego siły witalne. To świetna okazja, aby wejść tam, gdzie nie weszliśmy za pierwszym razem, i odkryć te sekrety, których wówczas nie odkryliśmy.


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama