Mutant Year Zero: Road to Eden - recenzja

​Gdy nie spodziewaliśmy się w tym roku już niczego szczególnego - ani na pecetach, ani na konsolach - na nasze redakcyjne komputery trafił Mutant Year Zero: Road to Eden. Ale miła niespodzianka!

Czy znaliście do tej pory studio The Bearded Ladies? Nie znaliście, bo powstało niedawno i wypuściło dopiero swoją pierwszą grę. Ale teraz powinniście je zapamiętać na dobre, bo ich debiutancka produkcja okazała się strzałem w dziesiątkę. Mutant Year Zero: Road to Eden to połączenie pomysłów znanych z kilku popularnych tytułów, takich jak XCOM czy Fallout Tactics. To taktyczna strategia, która powinna zainteresować absolutnie każdego miłośnika gatunku.

Akcja Mutant Year Zero: Road to Eden rozgrywa się w postapokaliptycznym świecie wyniszczonym serią ataków nuklearnych, który zakończył się zagładą ludzkości. Kim więc kierujemy w grze? Tym razem nie żadnym śmiałkiem czy grupką śmiałków walczących o przetrwanie, a drużyną... mutantów. To przerośnięta dwójka zwierząt - kaczor Dux oraz dzik Bormin (później może do nich dołączyć jeszcze jedna istota) - która stara się znaleźć rozwiązanie problemów swojej osady o nazwie Arka (to jedno z ostatnich miejsc, w których można znaleźć żywe i rozumne istoty).

Reklama

Ostatnio zaginął jeden z ważniejszych mieszkańców społeczności, ale to tylko wierzchołek góry lodowej. Bohaterowie przemierzają tak zwaną Strefę, próbując znaleźć odpowiedzi na szereg pytań. Początek historii i otaczający nas świat są naprawdę ciekawe. Szkoda jedynie, że twórcy nie pokusili się o bardziej oryginalny czy poruszający ciąg dalszy fabuły. Spodobało nam się natomiast to, że pozwolili nam poznać lepiej historię uniwersum. Z czasem, stopniowo, dowiadujemy się o całkiem sporo o tym, dlaczego doszło do zagłady ludzkości.

Wcześniej porównaliśmy Mutant Year Zero: Road to Eden do XCOM-a i Fallout Tactics, ale nie jest to z pewnością klon tych gier. O ile turowe potyczki, w których bierzemy udział (o nich za chwilę), je przypominają, o tyle to, co dzieje się pomiędzy nimi, to już trochę inna bajka. Przede wszystkim więcej tutaj eksploracji, skradania się oraz tworzenia zasadzek. Przeciwników najlepiej eliminować najpierw po cichu, a dopiero tych, którzy zostaną, wykańczać w otwartych strzelaninach. W ten sposób możemy znacząco ułatwić sobie życie (przeciwnik przeważnie jest od nas liczniejszy i silniejszy).

Same starcia to już XCOM w innych szatach. Stawiamy w nich czoła najróżniejrzym przeciwnikom - robotom, humanoidom czy ghulom - wykorzystując zarówno broń, jak i umiejętności poszczególnych postaci (jedno i drugie z czasem ulepszamy). W każdej turze możemy wykonać po dwa ruchy - pierwszy z nich to może być ruch czy przeładowanie broni, a w drugim możemy zdecydować się na atak czy skorzystać ze zdolności (te zwane są tutaj mutacjami, a każda z postaci dysponuje ich osobnym drzewkiem). Potyczki przeważnie są trudne, czasem nawet bardzo, więc musimy się wykazać przebiegłością i pomyślunkiem. I z tym nie mieliśmy absolutnie żadnego problemu. Bardziej doskwierało nam to, że czasem mieliśmy wrażenie, że gra oszukuje - pomimo, że szanse na trafienie były bardzo wysokie (podobnie jak w XCOM-ie, są one przedstawiane procentowo), potrafiliśmy pudłować dwa czy trzy razy z rzędu.

Przemierzając Strefę, zbieramy złom, który stanowi tutejszą walutę. Możemy dzięki niemu kupować niezbędne elementy wyposażenia, takie jak granaty czy apteczki, a także ulepszenia broni. W tym aspekcie także odczuwalny jest wysoki poziom trudności Mutant Year Zero: Road to Eden. Ani przez chwilę nie czuliśmy tutaj, że mamy czegoś za dużo. Nieustannie musieliśmy liczyć każdy gro... kawałek blachy i zastanawiać się, na co go wydać.

Pod względem estetycznym twórcy Mutant Year Zero: Road to Eden zdecydowali się na coś pomiędzy barwnymi wizjami postnuklearnej przyszłości (jak ta z Enslaved: Odyssey to the West czy najnowszego Far Cry'a) a tymi szaroburymi, typowymi na przykład dla pierwszych części Fallouta. Według nas wyszło całkiem ładnie i nie możemy się do niczego przyczepić. Dobrze spisali się także kompozytor soundtracku i dźwiękowcy, umiejętnie dopasowując się do postapokaliptycznego, nieco przygnębiającego klimatu (a częściowo go tworząc).

Mutant Year Zero: Road to Eden to przygoda na około piętnaście godzin. To mniej niż spędziliśmy na przykład z ostatnią częścią XCOM-a, ale w zupełności wystarczająco. Przy takim czasie gry całość jest odpowiednio skondensowana i ma właściwe tempo. Po ukończeniu przygody z przerośniętą kaczką i dzikiem czuliśmy się naprawdę usatysfakcjonowani. Wszyscy miłośnicy XCOM-a czy Fallout Tactics, kupujcie bez zawahania!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy