Metro: Last Light

Metro: Last Light przedstawia wizję apokalipsy, a ją samą mógł spotkać podobny los. Po bankructwie wydawcy istniało ryzyko, że nie ujrzy światła dziennego.

Na szczęście nowy właściciel licencji i kodu, który napisało studio 4A Games - niemieckie Koch Media - postanowił wydać ją na świat. Zainwestował w projekt dodatkowe kilka milionów dolarów, dzięki czemu dziś możemy przenieść się po raz drugi do postapokaliptycznej Moskwy. Co prawda dwa miesiące później niż planowano, ale w tym przypadku w pełni uzasadnione będzie powiedzenie: "lepiej późno niż wcale". Czy perturbacje THQ wpłynęły negatywnie na Metro: Last Light, czy może wręcz przeciwnie, zmiana wydawcy dała twórcom dodatkowego kopa?

Reklama

Metro: Last Light rozgrywa się w kilka lat po zakończeniu Metro 2033. Tym gorszym zakończeniu. Jeśli ukończyliście pierwszą część, wiecie, że opowiedziana w niej historia mogła zakończyć się dwojako. Za obowiązujące zakończenie twórcy Metro: Last Light uznali to, w którym Artjomowi udaje się unicestwić wszystkie Cienie. A raczej prawie wszystkie, bo jeden z nich - jak się wkrótce dowiadujemy - jakimś cudem przetrwał przeprowadzony na ich siedlisko atak rakietowy.

Artjom pozostał głównym protagonistą. Po tym, co dokonał poprzednim razem, został w końcu stalkerem w zakonie Sparty. Jest on teraz w tunelach metra (to tutaj nadal mieści się dom ludzi, którym jakoś udało się przeżyć) uznawany za prawdziwego bohatera. Jednak na pewno nie może sobie jeszcze pozwolić na przejście na emeryturę. Czeka go kolejna ważna misja - musi odszukać ostatniego ocalałego spośród Cieni. Przywódca Spartan uważa, że należy go unicestwić, ale z drugiej strony może on być ostatnią nadzieją ludzkości na lepsze jutro. Jaki będzie jego ostateczny los, przekonacie się sami. Ja dodam jeszcze tylko, że międzyczasie nowa siedziba Sparty, schron D6, staje się łakomym kąskiem dla Rzeszy oraz Czerwonej Linii. Wojna wygląda tuż zza winkla.

Podobnie jak za pierwszym razem, w Metro: Last Light zaczynamy od prologu, podczas którego jesteśmy prowadzeni za rączkę. Zanim przyjdzie nam działać jak na stalkera przystało, musimy przetrwać wprowadzenie, w którym nasi kompani robią za nas wszystko i wydają nam polecenia. Z drugiej zaś strony twórcy nie potrafili zadbać o wytłumaczenie wszystkiego, co się dookoła nas dzieje, na wypadek, gdybyśmy do tej pory nie mieli w dłoniach książek Dimitrija Głuchowskiego. A myślę, że wśród graczy, którzy sięgną po Metro: Last Light, znajdzie się wielu takich. Scenariusz jest ciekawy, wielowątkowy, głęboki, ale stracimy niemało, jeśli nie rozumiemy wszystkich niuansów. A więc jednak warto się z książkowym pierwowzorem zapoznać.

Piszę całkiem serio, bowiem fabuła jest tym elementem, który napędza Metro: Last Light. Owszem, eksplorujemy tu tajemnicze lokacje, bierzemy udział w strzelaninach, jak również skradamy się za plecami wrogów, ale to wszystko bez przedstawionego przez 4A Games scenariusza byłoby niepełnowartościowym produktem. W produkcji udało się zawrzeć kilka ciekawych wątków oraz całe mnóstwo niuansów i niuansików, z którymi możemy się zapoznać, odnajdując porozrzucane tu i ówdzie dokumenty. Nie pamiętam, kiedy ostatnio grałem w grę akcji z tak bogatą, ciekawą i dynamiczne prowadzoną fabułą. Jednocześnie trzeba przyznać, że tak silny nacisk na opowiadaną historię nie ogranicza nas tak bardzo, jak można by się obawiać. Pomimo, że ścieżka do celu jest zawsze ściśle wytyczona przez twórców, dość często możemy oddać skok w bok i pozwiedzać poboczne lokacje. Nie liczcie w tym względzie na wiele, ale spokojnie, nie będziecie się czuli jak w Call of Duty.

Metro: Last Light miejscami ma w sobie więcej z filmu niż z gry. Bywają takie fragmenty, gdy z uczestnika opowiadanej historii zmieniamy się w biernego widza, któremu pozostaje oglądanie oskryptowanych scenek i słuchanie dialogów. Jednak jedne i drugie są tak dobre, że trudno mieć o to do twórców jakiekolwiek pretensje. Poza tym twórcom udało się ponownie stworzyć niepowtarzalny klimat. Każda wizyta w jednej z ludzkich osad to niesamowite historie do wysłuchania, obserwacja znajdujących się w beznadziejnej sytuacji mieszkańców, ale i widok ostatnich uśmiechniętych ludzi - dzieci, które cieszą się po prostu czymkolwiek.

Poza zwiedzaniem lokacji, poznawaniem historii, rozmowami z NPC-ami w Metro: Last Light czekają nas oczywiście także starcia z wrogami. Czasem eliminujemy ich w strzelaninach (w których warto oszczędzać amunicję, gdyż nie ma jej w tutejszym świecie zbyt wiele), czasem robimy to po cichu (uprzednio neutralizując źródła światła), a czasem w ogóle unikamy starcia, przekradając się niepostrzeżenie za plecami przeciwników. Nie spodziewajcie się jednak w tym aspekcie większych nowości. Metro: Last Light pod tym względem nie różni się praktycznie w ogóle od pierwowzoru.

Różni się natomiast grafiką. 4A Games wycisnęło z silnika chyba ostatnie soki, tworząc niesamowite dzieło, które cieszy oko na każdym kroku i prowokuje do pytania: "czy to nie jest już przypadkiem next-gen?". Metro: Last Light to w chwili obecnej jedna z najładniejszych gier wideo. Jednak jeśli chcecie zobaczyć ją w wersji, która rzeczywiście wprawi was w osłupienie, musicie być na to przygotowani sprzętowo. Jeżeli nie dysponujecie supersprzętem, pozostanie wam ograniczenie liczby detali oraz poziomu efekciarstwa i podziwianie przede wszystkim kunsztu projektantów, którzy opracowali doprawdy mistrzowskie lokacje.

Metro: Last Light zachwyca pod każdym względem. Nie jest to jednak gra dla każdego miłośnika strzelanek. Dlaczego? Ponieważ to nie typowa strzelanka. W produkcji 4A Games strzelanie (i skradanie się) to tylko dodatek do genialnie wykreowanego świata, głębokiej fabuły i owijającego gracza niczym wełniany szal klimatu. A także do strony wizualnej, która jest tu wartością samą w sobie, a nie tylko otoczką.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Metro: Last Light | 4A Games | Strzelanki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy