Journey to the Savage Planet - recenzja

Journey to the Savage Planet /materiały prasowe

​Journey to the Savage Planet to debiutancka gra Typhoon Studios, zespołu założonego przez Alexa Hutschinsona. Wiecie, kto to taki?

Nie byle kto. Hutchinson przez lata pracował w Ubisofcie, maczając palce w topowych seriach francuskiego giganta Assassin's Creed oraz Far Cry. Ostatecznie postanowił zerwać z etatem i spróbować swoich sił jako przedsiębiorca. Tak powstało Typhoon Studios, a następnie pierwsza produkcja tego dewelopera - Journey to the Savage Planet. To przygodowa gra akcji osadzona w zwariowanych klimatach science-fiction (na pierwszy rzut oka przypomina trochę Borderlands). Czy po jej premierze Hutchinson ma prawo być zadowolony z decyzji, jaką podjął względem swojej kariery?

Reklama

Zacznijmy od tego, że cała akcja Journey to the Savage Planet rozgrywa się na planecie ARY-26, na którą wyruszamy w butach pracownika Kindred Aerospace, jednej z największych korporacji parających się eksploracją kosmosu. Naszym celem jest zbadanie, czy owe ciało niebieskie nadaje się do zamieszkania przez ludzi. W tym celu zgłębiamy miejscową florę oraz faunę, nieustannie rozwijając nasze wyposażenie, odkrywając coraz to nowe rzeczy oraz... uśmiechając się pod nosem. Obecne w grze poczucie humoru nie każdemu przypadnie do gustu, bo jest trochę absurdalne, ale ja szybko mu uległem.

Journey to the Savage Planet daje nam dużo swobody. Od samego początku możemy udać się, gdzie tylko chcemy... pod warunkiem, że nie trafimy w miejsce akurat niedostępne. Nie wszędzie czekają na nas wartościowe rzeczy, czasem wycieczka kończy się na oglądaniu krajobrazów, ale jednak w większości lokacji znajdujemy surowce i przedmioty, które możemy następnie wykorzystać do craftingu. Dostępna na naszym statku drukarka 3D pozwala nam tworzyć takie przedmioty, jak hak na lince czy ulepszenie plecaka odrzutowego, dzięki którym możemy eksplorować szybciej, sprawniej i w miejscach wcześniej niedostępnych. Na początku głównie biegamy, ale z czasem zaczynamy skakać, latać etc.

Czy Journey to the Savage Planet to wyłącznie eksploracja, badanie, szukanie i crafting? Może nie wyłącznie, ale na pewno w zdecydowanej większości. Walka jest w grze obecna - niedługo po rozpoczęciu przygody tworzymy futurystyczny blaster - ale raczej nie wychodzi na pierwszy plan. I dobrze, bo bawi wyraźnie mniej niż cała reszta. Gdy trafimy na jakiegoś agresywnego osobnika, przeważnie wystarczy zastosować metodę odskok-doskok-strzał i powtarzać ją aż do skutku, by wygrać potyczkę.

Być może więcej przyjemności mogą sprawić starcia rozgrywane wspólnie z kompanem (Journey to the Savage Planet oferuje tryb kooperacji dla maksymalnie dwóch osób), ale nie sądzę, bo stają się wtedy zdecydowanie zbyt łatwe. Eksploracja w parze również nie jest przyjemniejsza od tej prowadzonej w pojedynkę. Choć Journey to the Savage Planet umożliwia zabawę dla dwóch osób, nie oferuje w tej formule nic ponad to, co daje w rozgrywce solo.

Nie mogę powiedzieć, że Journey to the Savage Planet zachwycił mnie swoją oprawę, ale nie mogę mu też odmówić swoistego uroku. Jeśli tylko nie przeszkadza ci kolorystyczny przepych i zwariowany design... prawdopodobnie grafika zdoła cię zauroczyć. Udźwiękowienie nie zasługuje na dłuższe zapamiętanie, ale bez wątpienia podkreśla szalony klimat panujący w grze.

Journey to the Savage Planet to udany debiut Typhoon Studios. Nie spodziewałem się, że będę się tak dobrze bawił, jedynie eksplorując, zbierając i craftując. A tu proszę, nawet nie wiedziałem, kiedy minęło 10 godzin spędzone na ARY-26. Jeśli tylko macie ochotę na trzy-cztery przyjemne wieczory polegające głównie na zgłębianiu tajemnic odległej, dzikiej planety, spróbujcie śmiało!


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy