Fast & Furious: Crossroads - recenzja

​Już przed odpaleniem Fast & Furious: Crossroads czytałem jego niepochlebne (łagodnie mówiąc) recenzje. Jednak coś skłoniło mnie do tego, żeby sprawdzić, czy ta gra rzeczywiście jest taka zła.

Jak pewnie zauważyliście, od dobrych kilku (a może nawet kilkunastu) lat deweloperzy nie tworzą gier wideo na licencjach popularnych filmów. Powód takiego stanu rzeczy wydaje się dość prosty. Tego rodzaju produkcje, skądinąd niegdyś powszechne, prawie nigdy nie wypadały dobrze i były ewidentnym odcinaniem kuponów od znanych marek. Naprawdę udane adaptacje filmowych hitów można policzyć na palcach najwyżej dwóch dłoni. Fast & Furious: Crossroads przypomina, dlaczego wydawcy zrezygnowali z tworzenia gier na filmowych licencjach. Po sprawdzeniu jej w akcji mogę potwierdzić, że to istna masakra.

Reklama

Wszystko zaczyna się od scenariusza. O ile w filmach z serii "Szybcy i wściekli" historie nie są porywające, o tyle w całej kompozycji można je uznać za strawne. Na pewno w dużej mierze dzięki bohaterom. Z kolei w Fast & Furious: Crossroads jedno i drugie wypada fatalnie. Gra przedstawia dwie protagonistki - Viennę Cole oraz Cam Stone - pomiędzy którymi przełączamy się podczas fabularnej kampanii. Celem bohaterek jest dorwanie niejakiego Emila, groźnego przestępcy, który trzyma policję i wszystkie służby w szachu. Proszę, nie każcie mi pisać na ten temat nic więcej i pozwólcie szybko przejść do...

... rozgrywki. W następujących po sobie misjach bierzemy udział w aktywnościach typowych dla filmów "Szybcy i wściekli". Niestety w tym przypadku to, co w oryginale wypada nieźle (przyjemnie ogląda się te wszystkie kaskaderskie sztuczki i efekty specjalne), w adaptacji okazuje się zrealizowane tak źle, że odechciewa się wszystkiego. Zadania polegają na przykład do ściganiu wskazanego celu czy zderzenia się z kilkoma pojazdami wroga. W praktyce sprowadza się to do ciągłej jazdy (w pierwszym przypadku) albo do jazdy aż do momentu, w którym nie zetkniemy się z przeciwnikiem i nie doprowadzimy do jego eksplozji (w drugim). Banał, który zaczyna nudzić, jeszcze zanim zacznie choć trochę bawić.

Całość została zrealizowana w taki sposób, że można podejrzewać, że grę tworzył kilkuosobowy, niedoświadczony zespół z nieludzkim deadline'em nad sobą. Samochody jeżdżą jak kartonowe pudełka, które na nic nie reagują. Modelu fizycznego w Fast & Furious: Crossroads praktycznie nie ma. Wszystkie misje są w stu procentach liniowe - nawet nie myślcie o wyjechaniu choć o metr poza wytyczoną ścieżkę, bo spotkacie się z niewidzialną ścianą. O przeciwnikach nawet nie ma się co wypowiadać - nie zostali obdarzeni sztuczną inteligencją, która potrafiłaby w jakikolwiek sensowny sposób zareagować na nasze działania.

Fast & Furious: Crossroads jest grą nie tylko głupią, nudną czy powtarzalną, ale także ze wszech miar brzydką. Odpaliłem sobie dla porównania ostatnią odsłonę serii Asphalt na smartfonie (!), aby szybko przekonać się, że wygląda o wiele lepiej. Kiepskie modele pojazdów, ubogie w szczegóły otoczenie, brzydkie tekstury, jakaś taka wypłowiała paleta barw... Naprawdę, od strony technicznej mamy tutaj do czynienia z epoką poprzedniej generacji konsol. A przecież jesteśmy u zarania kolejnej. Jedyną rzeczą, która wypada relatywnie dobrze, jest ścieżka dźwiękowa, która pasuje do klimatu gry. I głos Vina Diesela.

Zastanawiałem się długo, czy powinienem komukolwiek polecić Fast & Furious: Crossroads. Ostatecznie doszedłem do wniosku, że nie. Gra jest tak słaba, że nawet najwierniejsi fani filmowej serii powinni trzymać się od niej z daleka. Chyba, że tak bardzo lubią Vina Diesela i spółkę, że wystarczy im, że zobaczą te postacie na ekranie i posłuchają ich głosów. Ale to jedyna - obok ścieżki dźwiękowej - zaleta Fast & Furious: Crossroads.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy