Dead Island: Riptide

Żywe trupy rozmnażają się w zastraszającym tempie. Która to już gra z zombiakami w ostatnim czasie? Mogę też zapytać inaczej - która to już przeciętna gra z zombiakami w ostatnim czasie?

Po fatalnych The WarZ i The Walking Dead: Survival Instinct przyszła pora na Dead Island: Riptide, kontynuację pierwszej polskiej gry o zombie. Choć jej pierwowzór nie należał do wybitnych, było w nim kilka rzeczy, które przyczyniły się do międzynarodowego sukcesu (to jedna z najlepiej sprzedających się gier wideo znad Wisły). Nie sądzę, aby Dead Island: Riptide choć w połowie go powtórzyło. To powtórka z rozrywki, w której naprawiono kilka błędów, kilka dołożono, wprowadzając przy tym niewiele nowego (poza jedną dużą nowością, o której kilka akapitów niżej). Coś pomiędzy kontynuacją a dodatkiem, pozbawione polotu i większych niespodzianek.

Reklama

Dead Island: Riptide ponownie przenosi nas w tropikalny klimat, ale tym razem udajemy się na podmokłą wyspę, położoną w niewielkiej odległości od znanej z poprzedniczki Banoi. Wizytę składamy w prawie tym samym składzie, co w pierwowzorze. Prawie, bo w towarzystwie pojawiła się jedna nowa postać - twardziel John Morgan. Nasza dzielna czwórka znów musi stawić czoła hordom zombie i na tym poprzestańmy, bo w scenariusz brnąć dalej nie warto. Fabularnie Dead Island: Riptide prezentuje poziom taniego horroru, napisanego na kolanie przez świeżo upieczonego absolwenta szkoły pisarskiej. Symptomatyczne dla jego nieudolnej pracy są dialogi, których momentami wprost odechciwa się słuchać.

Wyspa z Dead Island: Riptide pełna jest bagien i mokradeł, po których poruszamy się starą (ale jarą) łodzią motorową. Czasem zdarza się nam także zasiąść za sterami czterokołowca. Pojazdy są nam niezbędne, gdyż w grze niemal cały czas przemieszczamy się z punktu A do punktu B, z punktu B do punktu C i tak dalej, a są one wyraźnie od siebie oddalone. W kolejnych lokacjach spotykamy wyspiarzy, od których otrzymujemy proste zadania do wykonania w stylu "znajdź i przynieś" lub "uratuj jakiegoś nieszczęśnika". Co prawda mam wrażenie, że były one mniej typowe niż w pierwowzorze, ale i tak trudno w tej kwestii chwalić twórców za pomysłowość i nieszablonowość.

Poruszając się po wyspie, co i rusz trafiamy na bezmyślne zombiaki, popychane do działania żądzą naszej krwi i naszych mózgów. Walka z nimi wygląda dokładnie tak samo, jak w pierwszym Dead Island. Wywijamy, czym popadnie (tasakami, nożami kuchennymi, kijami od miotły etc.), z rzadka strzelamy z broni palnej, wspomagamy się także kopniakami i umiejętnościami specjalnymi bohaterów. Nic się nie zmieniło. Jeśli spodobały wam się pojedynki z zombie w pierwowzorze, tutaj będziecie się bawić równie dobrze. A nawet jeszcze lepiej, bo broń zużywa się tu rzadziej niż do tej pory (według mnie, w "jedynce" przesadzono w tym aspekcie).

Podczas przemierzania wyspy - podobnie jak w poprzedniej odsłonie - zbieramy broń oraz przedmioty służące do jej ulepszenia, handlujemy oraz rozwijamy umiejętności, zaprezentowane ponownie w formie drzewek. Nie ma w tym niczego nowatorskiego, ale jeśli podobała wam się forma rozrywki w pierwszym Dead Island i chcecie więcej tego samego, na pewno będziecie usatysfakcjonowani.

Jedyną dużą nowością, która pojawiła się w Dead Island: Riptide, są etapy polegające na bronieniu naszych obozowisk (które zmieniamy w trakcie zabawy kilka razy) przed skomasowanymi atakami zombiaków. Przypominają one tryb hordy z Gears of War. Podobnie jak tam, musimy wspólnie z kompanami (sztuczną inteligencją lub żywymi graczami, z którymi zabawa nabiera kolorów) rozprawić się z kilkoma falami przeciwników. Aby sobie pomóc, wykorzystujemy ulepszenia, takie jak siatka ogrodzeniowa, miny czy działka wymontowane z wojskowego śmigłowca. Pomysł świetny, realizacja dobra. Autorzy postąpiliby lepiej, gdyby bardziej restrykcyjnie podeszli do kwestii dostępności ulepszeń. Tych mamy pod ręką zdecydowanie zbyt dużo, by poczuć, że toczymy walkę teoretycznie bez większych szans na przeżycie.

Dead Island: Riptide wygląda nieco inaczej od pierwowzoru, ale czasem postronnemu obserwatorowi trudno byłoby rozróżnić obie gry. Techland nie ulepszył silnika, odświeżył jedynie otoczenie i poprawił błędy popełnione za pierwszym razem... popełniając przy tym szereg innych! Najwyraźniej Dead Island skazane jest nie tylko na zombie, ale również na bugi.

Poza obroną obozowisk, jednym bohaterem i środkiem transportu nie ma w Dead Island: Riptide niczego nowego. To ta sama gra, która za pierwszym razem jednocześnie wkurzała i zachęcała do dalszego wycinania w pień żywych trupów. Tym razem odczucia miałem identyczne. Przez kilka godzin dobrze się bawiłem, ale nie będę tego czasu wspominał z jakimś szczególnym sentymentem. Co nie zmienia faktu, że na tle The War Z i The Walking Dead: Survival Instinct Dead Island: Riptide prezentuje się jak modelka przy zombiaku!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Dead Island Riptide | Techland | Strzelanki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy