Blackguards

Po przeciętnym Might & Magic X: Legacy miałem nadzieję na przyjemną niespodziankę w postaci Blackguards. Czy niemieckie, turowe RPG w świecie "The Dark Eye" daje radę?

Gwoli wyjaśnienia, "The Dark Eye" to popularne w Niemczech (oraz w Szwajcarii) papierowe RPG. W jego świecie rozgrywa się także akcja serii komputerowych RPG-ów pod tytułem Drakensang. Wprawdzie ona też triumfy święci głównie u naszych zachodnich sąsiadów, ale i w Polsce znalazła pewnie wielu fanów. Co łączy z nimi Blackguards? Ano, to, że akcja gry opracowanej przez Daedalic Entertainment toczy się w tym samym uniwersum, w świecie Aventurii. Czy uda jej się jednak podbić rynki inne niż niemiecki i szwajcarski? Przekonajmy się.

Reklama

Blackguards różni się od Drakensanga pod względem rozgrywki. To też RPG, ale turowe. Prowadzimy w nim drużynę bohaterów, która zostaje nam z góry narzucone. W jej skład wchodzą: krasnolud, mag oraz elfka. Nie są to postacie ani znaczące dla świata gry, ani takie, które marzyłyby o karierze herosa. Każda z nich ma coś na sumieniu - krasnolud to gbur, mag lubi się zabawić, a elfka miłuje narkotyki. Los połączył ich i wprowadził na wspólną ścieżkę pełną przygód. Rozpoczynamy ją z chęcią udowodnienia, że to nie my zabiliśmy córkę hrabiego Uriela, o co zostaliśmy posądzeni i w wyniku czego wylądowaliśmy za kratkami (zza których wyciągnął nas na szczęście krasnolud). A co wydarzy się dalej... zobaczycie sami.

Nie tylko nasza ekipa mieni się odcieniami szarości. Cały świat gry należy do tych mniej przyjemnych miejsc. Nie jest to typowe uniwersum fantasy ze smokami czy z bardami sypiącymi żartami na lewo i prawo. Aventuria to ponure miejsce we wszechświecie, ciągle rozdzierane mniejszymi lub większymi wojnami. Na szczęście w grze znalazło się także miejsce dla żartobliwych dialogów, które rozluźniają nieco klimat. Świat znany z "The Dark Eye" jest specyficzny, ale da się go polubić. Nie wszystkim przypadnie do gustu, jednak uważam, że warto dać mu szansę.

Jednym z najważniejszych elementów Blackguards jest, rzecz jasna, walka. Turowa, taktyczna, wymagająca od gracza myślenia. Pojedynki toczą się na planszach podzielonych na heksy, a każda postać ma do dyspozycji jeden ruch na turę. Może wykorzystać go do wyprowadzenia ataku, rzucenia zaklęcia bądź użycia przedmiotu. Zasady są przejrzyste i łatwe do opanowania, więc już po kilku starciach wiemy dokładnie, co należy robić. Jednak i tak każda walka wymusza na nas taktyczne planowanie. Ciągle zastanawiasz się, co lepiej zrobić (hm, wyleczyć kompana, zaatakować przeciwnika, a może uciec?), a od pojedynczej decyzji może zależeć końcowy rezultat walki. Starcia są różnorodne zarówno ze względu na otoczenie, przeciwników, jak i przebieg (zawsze mamy wiele opcji ich rozegrania).

Walka to zdecydowanie duży atut Blackguards, choć muszę przyznać, że byłby większy, gdyby autorzy zaprojektowali lepszy interfejs (niestety, musicie przygotować się na to, że ruszycie się nie tam, gdzie chcieliście, albo rzucicie zaklęcie nie na tego, na kogo chcieliście), a także ustrzegli się paru dokuczliwych błędów, które dotyczą na przykład oceniania szans na trafienie czy działania czarów. Z początku przymyka się na to oko, ale po kilku godzinach grania powyższe niedoróbki zaczynają frustrować. A na ukończenie Blackguards będziecie potrzebowali kilkadziesiąt godzin (co oczywiście samo w sobie jest zaletą), w związku z czym przydadzą wam się tabletki na uspokojenie.

Kolejna irytująca rzecz - dotycząca już nie walki, a całej gry - to ekrany ładowania. Takiego zatrzęsienia "loadingów" dawno nie widziałem. Cokolwiek nie chcesz zrobić - loading. Przechodzisz do kolejnej lokacji - loading. Zaczynasz walkę - loading. Kończysz walkę - loading. Co dwie-trzy minuty oglądasz jeden z kilku ekranów ładowania. A co jeszcze gorsze, autorzy nie dali nam możliwości szybkiego zapisu podczas walk. Te są często rozbudowane, więc jeśli popełnisz ten jeden błąd gdzieś w środku starcia, to albo próbuj jeszcze (czasem bez sensu) wyjść na prostą, albo zaczynaj wszystko od nowa - innego wyjścia nie masz. To kolejne argumenty przemawiające za wizytą w aptece i zaopatrzenie się w melisę. Gdyby gra była sprzedawana w wersji pudełkowej, to zachęcałbym twórców do dołączania stosownej buteleczki.

Jednak nie chciałbym, abyście, czytając tę recenzję, uzyskali zły obraz gry. Większość tekstu poświęciłem wadom, ale Blackguards to także zalety. Specyficzny, ale głęboki świat - raz. Porządnie wykonane, zróżnicowane walki - dwa. Niezły system rozwoju postaci (o którym wcześniej nie pisałem) - trzy. Długa i ciekawa kampania - cztery. Ładna oprawa - pięć. Wielu graczom powinno to wystarczyć, aby dać jej szansę. Dla mnie osobiście styczność z nią była zbyt... stresująca.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy