Shadows of the Damned

Lato to kiepski okres dla graczy. Liczba premier dobrych gier spada w nim diametralnie. Jednak nawet w wakacje zdarzają się tytuły, których nie powinno się omijać...

W ubiegłym roku, podczas targów Tokyo Game Show, Electronic Arts zaprezentowało wspólny projekt dwóch genialnych Japończyków: Goichi Sudy (No More Heores) oraz Shinji Mikamiego (Resident Evil), w którym brał udział jeszcze trzeci genialny Japończyk - Akira Yamaoka (autor ścieżki dźwiękowej do pierwszych odsłon Silent Hilla). Oczywiście mowa o Shadows of the Damned. Z połączenia trzech wspomnianych talentów mógł wyjść tylko hit, bo cóż innego? Wreszcie możemy ocenić, czy rzeczywiście genialnemu trio udało się wypuścić na świat przebój, o jakim marzyliśmy.

Reklama

Shadows of the Damned to zupełnie nowa marka dla Electronic Arts. "Elektronicy" jak zwykle nieśmiało podeszli do swojego nowego dziecka, nie inwestując zbyt dużych pieniędzy w marketing. Wiedza na temat gry była propagowana przede wszystkim bezkosztowymi albo niskokosztowymi drogami, a więc poprzez media. Z jednej strony wydawanie ogromnych pieniędzy na reklamę byłoby ryzykowne, a z drugiej - Shadows of the Damned ukazało się przecież w okresie, w którym powiedzenie "na bezrybiu i rak ryba" zaczyna być stosowane przez graczy niezwykle często.

W Shadows of the Damned wcielamy się w Garcię Hotspura, łowcę demonów, który udaje się do piekieł, aby odzyskać swoją ukochaną, Paulę. Co prawda, taka wycieczka nie jest koniecznością, gdyż sam władca piekielnych czeluści, Fleming, składa bohaterowi ciekawą propozycję - "przyznaj, że to my jesteśmy najlepsi, a zwrócimy ci twoją miłość" - ale Garcia, nawet chwili się nie zastanawiając, odrzuca ją. Można się było tego spodziewać, bo nasz protagonista to kawał skurczybyka, który nikomu nie odpuści. Ani myśli uznawać wyższości sił piekielnych i udaje się na wycieczkę pod ziemię, aby skopać tyłki tamtejszym rezydentom, w tym samemu Flemingowi.

Jak widzicie, historia opowiedziana w Shadows of the Damned nie jest zbyt poważna. Przyznam, iż przed premierą spodziewałem się, że gra będzie czymś w rodzaju survival horroru z luźniejszymi fragmentami, tymczasem jest tutaj dokładnie na odwrót. W sumie to właśnie komediowe elementy biorą tutaj górę nad straszeniem nas, którego nie ma podczas całej podróży Garcii przez piekielne scenerie praktycznie ani trochę. Już na pierwszy rzut oka widać, kto pracował nad grą. Nietrudno dostrzec inspiracje Resident Evilem, No More Heroes, a także twórczością Quentina Tarantino. To zwariowana mieszanka, w której aż roi się od żartów, w dużej mierze o zabarwieniu erotycznym (ileż razy usłyszałem podczas rozgrywki słowo "penis"...).

Shadows of the Damned to strzelanka wzbogacona o momenty, w których zamienia się w slashera. Naszą główną bronią jest tutaj pochodnia zakończona gadającą czaszką imieniem Johnson (nieraz ucina ona sobie z Garcią zabawne pogawędki), która potrafi przemieniać się płynnie we wszystkie inne dostępne bronie. Jakie? Ano na przykład w Bonera, szybkostrzelny pistolet o niewielkiej sile, w Teethera, a więc karabin maszynowy strzelający... zębami demonów, czy w Skullcusionera, shotgun wypluwający z siebie czaszki, która potrafią siać prawdziwe spustoszenie w zastępach wrogów. Twórcy nie przygotowali zbyt wielu rodzajów giwer, ale te, które są, rekompensują nam to pomysłowością wykonania, a także tym, że z czasem zmieniają się w swoje lepsze wersje (np. Boner w Hot Bonera, który zaczyna strzelać we wrogów bombami), a także tym, iż możemy je sami ulepszać, używając do tego czerwonych kryształów, znalezionych lub kupionych (dzięki nim możemy przykładowo zwiększyć pojemność magazynka czy podnieść ilość zadawanych obrażeń).

Wśród przeciwników pojawia się mnóstwo pomysłowo zaprojektowanych mieszkańców piekieł. Naprawdę, ich projektanci powinni dostać podwyżkę albo przynajmniej solidną premię. Na swojej drodze napotkasz między innymi na wyłażące spod ziemi kule, długonodzy wrogowie z piramidami na głowach (coś mi mówi, że ten pomysł podrzucił Akira Yamaoka, bo "panowie" kojarzą się z Piramidogłowymi z Silent Hill) czy powolne zombie w wielkich zbrojach. Pojedynki z nimi często wymagają od nas nie lada zręczności - kiedy napadnie na ciebie taka piekielna zgraja, musisz najpierw uciekać w dogodne miejsce, a dopiero później zabierać się za strzelanie. Czasem sprawę utrudnia także fakt, iż twoi oponenci są spowici przez ciemność, przez co będziesz musiał najpierw potraktować je wiązką światła, zanim będziesz mógł załatwić je na amen za pomocą tradycyjnej broni (koncepcja wręcz żywcem wyciągnięta z Alana Wake'a).

Wisienką na torcie wspaniałych projektów wrogów w Shadows of the Damned są bossowie, którzy powinni spokojnie znaleźć swoje miejsce w kanonie najlepszych z najlepszych. Walki z nimi są wyjątkowo trudne i długie, podzielone na kilka etapów. Sposób na ich pokonanie to klasyka - najpierw musisz unikać ich ciosów, następnie odnaleźć ich słabe punkty, a dopiero później zabierać się do wyprowadzania ataków. Sztampa, lecz na nudę nie można narzekać. Pokonywanie bossów w Shadows of the Damned daje do tego sporo satysfakcji.

W tym wszystkim musiała się jeszcze odnaleźć cząstka Akiry Yamaoki. Niestety jest ona tylko cząstką - jeżeli liczysz na powtórkę z Silent Hilla, srogo się zawiedziesz, bo "silenthillowych" odgłosów nie uświadczysz tu prawie wcale. Większość soundtracku stanowią rytmy ambientowe, wzbogacone o hiszpańską gitarę, która nawiązuje do pochodzenia głównego bohatera. Słucha się tego przyjemnie, ale brakowało mi trochę nawiązań do Silent Hilla, nie ukrywam.

Co innego, że takie nawiązania mogłyby do Shadows of the Damned zupełnie nie pasować, bo gra - jak już wspomniałem - nie jest survival horrorem, tylko zabawną strzelanką. Podczas zabawy wysłuchasz dziesiątek żartów, w większości udanych, przywołujących na myśl Tarantinowskie produkcje. Sporo w nich penisów, autoironii i brutalnej prawdy. Chociaż same dialogi raczej udane nie są. Wiele z nich określiłbym nawet mianem "czerstwy". Kto wie jednak, czy tak nie miało być. W końcu współtwórcą gry był Goichi Suda, człowiek raczej specyficzny.

Termin wydania Shadows of the Damned na pewno nie był przypadkowy. Gdyby gra ukazała się jesienią lub zimą, mogłaby zaginąć w gąszczu głośniejszych premier. Jednak w okresie letnim ma prawo zaistnieć, a rzekłbym nawet, że powinna, bo jest naprawdę bardzo dobra. Tak ciekawie zaprojektowanych, wciągających i dowcipnych produkcji w ogóle nie ukazuje się zbyt wiele, a co dopiero w sezonie ogórkowym.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: okres
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy