Rayman Origins

Ktoś uważa, że dzisiejsze gry muszą mieć trójwymiarową oprawę i musi się w nich strzelać, rzucać granatami albo odrąbywać mieczem głowy obrzydliwych potworów? A w życiu!

Platformówki na początku bieżącego tysiąclecia leżały i nie mogły się podnieść. Wydawało się, że popularność tego gatunku przeminęła na dobre. Na szczęście - jak wiadomo - moda zatacza koła. I tym sposobem w sprzedaży znów zaczęły się pojawiać dwuwymiarowe platformery. Większość z nich tworzą, indywidualnie albo działając w niewielkich grupach, niezależni deweloperzy, ale i najwięksi gracze na rynku postanowili wyłowić perłę z lamusa. Na przykład Ubisoft, który wydał właśnie nowego Raymana. I nie kombinował w nim ani trochę, nie mieszał i nie próbował żadnych nowości. Przygotował dwuwymiarową platformówkę w starym, doskonałym stylu. Po prostu.

Reklama

Na czele ekipy, która opracowała Rayman: Origins, stanął sam Michel Ancel, ojciec Raymana (a także wspaniałej Beyond Good & Evil). W grze widać rękę mistrza, który wie doskonale, jak graczy zaciekawiać, wciągać i zabawiać. Jest tutaj wszystko, za co kochaliśmy klasyczne platformówki, podane w przepięknej oprawie.

Jak nietrudno się domyślić po podtytule gry, opowiada ona o początkach "kariery" Raymana. Tym razem bohater z pocieszną czupryną trafia do bajkowej krainy, zwanej Rozdrożem Marzeń. Jej twórcę, Polokusa, zaczynają nękać koszmary, w wyniku których świat wypełnia się złymi mocami. Kto ma je zwalczyć? Rayman, ale nie tylko. Pomogą mu przyjaciele - Globox oraz Tinsy (o-ho, kooperacja!). Jeśli im się nie uda, o Rozdrożu Marzeń będzie można tylko... pomarzyć.

Rozdroże Marzeń to miejsce różnorodne niczym oferta biura podróży i tak urokliwe, że kiedy przychodziło mi je opuścić, było mi naprawdę przykro, że to już koniec. Każdy rozdział gry przenosi nas w inne miejsce - jest tu dżunga, są ośnieżone góry, jest też środowisko wodne, ale to oczywiście nie wszystko. Nie chcę zdradzać wszystkich lokacji, niech chociaż część będzie dla was niespodzianką (bez wyjątku miłą).

Oczywiście zmiana otoczenia to nie tylko diametralna zmiana kolorystyki i stylistyki, ale również pojawienie się nowych przeciwników oraz pomysłów na ubarwienie Raymanowi i jego kolegom życia. Ci będą musieli biegać, skakać, latać, pływać, no i oczywiście stawiać czoła mroklumom (czyli złym lumom... czyli tym paskudnym stworom, które nawiedziły Rozdroże Marzeń). Na kolejnych etapach ciągle dzieje się coś nowego, autorzy raz po raz zaskakują gracza wymyślnymi pułapkami. Czasem trzeba wykazać się zręcznością, np. uciekając przed zagrożeniem albo walcząc z mroklumami, ale czasem musimy też nieco pomyśleć, by przejść dalej.

Rayman: Origins, wbrew pozorom, nie jest grą dla dzieci. Poziom trudności często przekracza normy i choć produkcji Michela Ancela i spółki nie można nazwać wybitnie wymagającą czy skomplikowaną, to jest w niej kilka takich momentów, w których można utknąć na dłużej. A możliwości ułatwienia sobie zabawy nie ma. Autorzy nie zdecydowali się jednak na wprowadzenie limitu żyć, a checkpointy rozmieścili tak, że nie musimy kląć pod nosem.

Mimo wszystko grę polecam raczej tym, którzy mają już jakieś doświadczenie, aniżeli tym, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z gamingiem (choć, nie da się ukryć, dzieci powinny być przedstawionym tu światem urzeczone). Ci drudzy mogą mieć problemy z jej ukończeniem, z kolei ci pierwsi powinni sobie z nią poradzić w niecałe dziesięć godzin. Ale jeśli będą chcieli przeczesać dokładnie wszystkie lokacje w poszukiwaniu sekretów, mogą potrzebować dodatkowych kilku godzin.

Rayman: Origins oferuje także tryb kooperacji, w którym może się bawić naraz aż do czterech graczy, oczywiście na jednym ekranie. Podczas rozgrywki grupowej frajdy jest co nie miara, ale komfort zabawy spada niemal do zera. Przy czterech graczach na ekranie dzieje się tyle, że trudno za wszystkim nadążyć i połapać się, co jest czym. Przez to Rayman, Globox i Tinsy często sobie przeszkadzają. Zdecydowanie wygodniej gra się samotnie.

Oprawa najnowszego Raymana przenosi w inny świat. Ani trochę nie przesadzam. Każda z zawartych w grze lokacji to osobne arcydzieł(k)o, które można by podziwiać w nieskończoność. Podczas oglądania wszystkich cudownych, artystycznych animacji zapominasz, co to 3D i shadery. Wrażenia dopełnia perfekcyjne udźwiękowienie. Gdybym mógł zwrócić na cokolwiek uwagę osobom odpowiedzialnym za ten aspekt... nie powiedziałbym nic. Wesoła ścieżka dźwiękowa i różnorakie odgłosy towarzyszące naszym poczynaniom (zbieraniu skarbów czy pokonywaniu przeciwników) tworzą fantastyczną kompozycję.

Platformówka idealna? Cóż, na pewno bliska ideału. Nie spodziewałem się, że tuż po premierach Batmana, Battlefielda czy Skyrima będzie mnie w stanie zachwycić taka gra, jak Rayman: Origins. Jestem absolutnie urzeczony nowymi (acz starymi) przygodami Raymana i polecam się z nimi zapoznać każdemu, kto marzy o przeniesieniu się na kilka godzin do innego świata. Pięknego, wesołego i pełnego atrakcji.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy