SOCOM: Polskie Siły Specjalne

Nie wiem co na to polski rząd, parlamentarzyści, a przede wszystkim podatnicy, ale nasze wojska poczynają sobie coraz śmielej. Ostatnio operują w południowo-wschodniej Azji. Nie wiedziałeś?

Spośród wszystkich lokalizacyjnych pomysłów Sony Computer Entertainment ten wydaje mi się najdziwniejszy. Goniąc za "masowym odbiorca" i szukając sposobu na sprzedanie swojej produkcji tym, którzy dowiadują się o nowościach wyłącznie z reklam telewizyjnych, postanowiono przenieść grę, która powstała jako SOCOM 4: U.S. Navy Seals, na grunt polski.

Oczywiście nie można było zmienić fabuły i przebiegu kolejnych misji, więc po prostu, nie bawiąc się w zbędne tłumaczenia, z pokerową twarzą Sony prezentuje nam historię o polskim oddziale specjalnym, który wplątuje się w przewrót w jednym z azjatyckich państw. Nie, to normalne, że działają tam jednostki z biało-czerwonymi naszywkami na mundurach, nie ma niczego dziwnego w tym, że członkiem zespołu jest czarnoskóry żołnierz. Ponoć jego babcia pochodzi z Chrzanowa...

Reklama

Podkręcić Polkę!

Chciałbym już abstrahować od polskiego wydania i skupić się na akcji, ale niestety nie jest to proste, bowiem za karkołomnym pomysłem przerobienia gry o amerykańskich Navy Seals na polski niby-GROM idzie jego przeciętna, choć wysokobudżetowa realizacja. Głównym bohaterem, dowódca jednostki zagubionej w samym środku chaosu rozpętanego w obcym kraju, jest twardziel, któremu głos podkłada nie kto inny jak gromowładny Roman Polko, pierwszy żołnierz specjalny Rzeczypospolitej.

Problem w tym, że jego tembr i sposób artykulacji wybitnie nie pasują do postaci, którą widać na ekranie, na dodatek kwestie generała zostały zmiksowane jakby za cicho, przez co wyraźnie odstają od pozostałych. Średnie jest również tłumaczenie, bez trudu znaleźć można w nim wiele niezręczności - ogólnie prace ekipy lokalizacyjnej oceniam dość nisko. Mam wrażenie, że dużo lepiej bawiłbym się, grając w SOCOM 4: U.S. Navy Seals.

A bawiłbym się w istocie, bo choć Polskie Sily Specjalne to w żadnym wypadku nie liga Bad Company 2 czy Call of Duty, to jednak jest to całkiem rzetelna gra wojenna, w której nie brakuje fajnych pomysłów. Akcja przedstawiona jest w trybie TPP, można korzystać z osłon terenowych, które pod ostrzałem się rozsypują. Świetnie wymyślono system rozwoju arsenału - używając danej broni (za wyjątkiem granatów), zdobywamy doświadczenie, które daje dostęp do kolejnych jej modyfikacji. Co ciekawe, działa to we wszystkich trybach. Również po śmierci i rozpoczęciu gry od punktu kontrolnego otrzymane punkty doświadczenia nie przepadają. Dobrze sprawdza się uproszczony system wydawania poleceń kompanom, którzy zachowują się zaskakująco rozsądnie i nawet potrafią kogoś zabić (a także - wykonać całą robotę za gracza).

Dobrze, choć budżetowo

Ciekawym urozmaiceniem akcji są misje skradankowe, w których zapominamy na chwilę o Romanie-nie-Romanie, a przejmujemy kontrolę nad Koreanką z oddziałów specjalnych, której zadaniem jest zakraść się tu i tam w sposób niepostrzeżony. Może ona np. rzucić gdzieś łuską naboju, odwracając uwagę przeciwników - to prosty mechanizm, który znacznie wzbogaca fragmenty typu stealth. Te misje są naprawdę udane.

Rewelacyjne jest udźwiękowienie (poza głosami). Pod względem odgłosów strzałów w SOCOM należy do czołówki. Tu nawet headshot ma "swój" odmienny dźwięk. Udane są tryby multi (testowane przeze mnie w becie, jeszcze przed awarią PSN-a), szczególnie co-op. Gra doskonale sprawdza się również ze Strzelcem, czyli nakładką na PlayStation Move (pod warunkiem, że masz tak wysoką samoocenę, iż nie zaczniesz czuć się głupio, stercząc przed ekranem z kolorowym, plastikowym karabinkiem).

Największy problem gry polega jednak na tym, że cały czas balansuje między bardzo dobrze zrealizowana średniobudżetówką a prawdziwym tytułem na wyłączność, stworzonym przez wewnętrzne studio producenta konsoli. I chyba niestety częściej wpada do tej pierwszej kategorii.

CDA
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy