Triumf gier nad prawem w Kalifornii

Przez ostatnie sześć lat amerykański stan Kalifornia próbował zwalczyć gry komputerowe. No - nie do końca "zwalczyć", ale przynajmniej wrzucić te ocenione według niejasnych kategorii jako "brutalne" do jednego worka z pornografią i całkowicie zakazać ich sprzedaży nieletnim.

Odpowiedzialny za projekt ustawy na temat gier wideo ex-gubernator Kalifornii Arnold Schwarzenegger zdążył już opuścić swoją polityczną piaskownicę, jednak jego pomysł w międzyczasie trafił do sądu najwyższego. Wczoraj wreszcie usłyszeliśmy wyrok, na mocy którego gry będą w świetle amerykańskiego prawa traktowane na równi z książkami, filmami i innymi dobrami kultury, których nikt z półek sklepowych zdejmować nie chce.

W tym wieloletnim sporze, który od sądów najniższych w ciągu sześciu lat doczołgał się aż do ostatecznej możliwej instancji, chodziło w znacznym skrócie o to, że brutalne i demoralizujące gry powinny być ściśle kontrolowanym towarem, którego nie może kupić nikt bez wylegitymowania się odpowiednim dokumentem. Gdyby do tego doszło, znaczyłoby to tyle, że jako jedyne medium rozrywkowe w Stanach Zjednoczonych, gry stanęłyby na równi z pornografią.

Reklama

Spór miał dla amerykańskiej gałęzi branży duże znaczenie - a razem z nią w pewien pokrętny sposób także i dla naszej. Już w zeszłym roku analitycy i dziennikarze przewidywali, że zakaz sprzedaży potencjalnie brutalnych gier młodzieży w Stanach znaczyłby po prostu tyle, że doczekalibyśmy się prędzej, czy później nieśmiertelnych, pluszowych przechodniów na wirtualnych ulicach. Moglibyśmy wyzbyć się też marzeń o nowej części GTA, czy nawet siekaniu humanoidów w MMO. Nikt przecież nie chce nikogo oszukiwać, że młodzież poniżej lat 21 (w wielu amerykańskich stanach według prawa właśnie ten wiek równa się osiągnięciu dorosłości) w gry brutalne nie gra, a i nikt raczej nie chciałby, żeby jego rozrywka traktowana była, jak zwyczajne RedTube.

Jednym z kluczowych argumentów w rozprawie okazała się amerykańska tradycja przemocy, jeżeli można ją tak ironicznie nazwać. W ichniej sztuce "brutalności" się po prostu nie kontroluje - wystarczy obejrzeć dowolnego Terminatora, by zrozumieć o co chodzi, a potem porównać to z grami. Różnicy wielkiej nie ma, a i dlatego nie ma powodu, by oskarżać gry o demoralizowanie młodzieży, kiedy od lat już widziały to wszystko w telewizji. Tym bardziej, kiedy z grami próbuje walczyć aktor, który w Terminatora przecież się wcielił.

Sędzia prowadzący rozprawę stwierdził też, że argument o interaktywności gier, która rzekomo odróżnia je od innych mediów i wodzi na pokuszenie, także nie ma nic do rzeczy. Jeden z jego kolegów podparł to stwierdzeniem, że książki przecież też są interaktywne - a im lepiej zostały napisane, tym bardziej wciągają w swój świat, więc i niewiele różnią się od gier.

Na szczęście więc - gry nie znikną z amerykańskich półek i nikt nie będzie owijał ich w czarne worki trzymane pod ladą. Można więc chyba powiedzieć, że wygraliśmy.

Dowiedz się, czy gry rzeczywiście są głównym zagrożeniem dla młodzieży

CDA
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy