Spowiedź gracza: Czy to już uzależnienie, czy wciąż zabawa?

Z Justynem - tak każe się do siebie zwracać - spotykam się w jednym z jastrzębskich lokali. Początkowo sprawia wrażenie nieobecnego.

Odpowiada zdawkowo na pytania, robi długie pauzy, jedyna rzecz, która jest w stanie wyrwać go z tego letargu, to stojący nieopodal "jednoręki bandyta". Co jakiś czas spogląda w jego kierunku. "Miałem siedem, może osiem lat" - zaczyna swoją relację. Jak mówi, to wtedy w jego domu pojawił się pierwszy komputer. Oficjalnie - jako pomoc dydaktyczna. Nigdy jednak nie miał okazji, żeby pełnić taką rolę. "W tym czasie, gdzieś tak w połowie lat 90-tych, praktycznie każdego dnia pojawiał się nowy tytuł" - wspomina. Widząc zaś moją niepewną minę, dodaje szybko: "Chodzi o gry komputerowe. Było ich wtedy zatrzęsienie". I zaczyna wyliczankę, która, przynajmniej dla mnie, brzmi jak narzecze jednego z afrykańskich ludów. "Doom, Duke Nukem 3D, Quake, Unreal, Hexem" - recytuje z pamięci tytuły gier.

Reklama

Kiwam machinalnie głową na znak, że rozumiem. "To wszystko są pierwszoosobowe strzelanki, w skrócie FPS. Co ciekawe każdy FPS jest FPP, ale niekoniecznie na odwrót" - uśmiecha się, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie. Przyznaje, że gry prawie od razu zdetronizowały telewizję. Pojawiła się możliwość kreowania świata, uczestniczenia w nim. To było bardziej pociągające od zmieniania kanałów na pilocie. Przynajmniej dla młodych ludzi. "A uzależnienie od grania?" - pytam. "Nikt wtedy o tym nie myślał" - ucina krótko.

Kiedy pytam Kryspina - nagle zmienił zdanie i prosi, żebym używał nowego imienia - co najbardziej utkwiło mu w pamięci z tamtych czasów, po raz kolejny zaskakuje mnie. "Smak paprykowych chipsów. Można je było kupić w pierwszym lepszym dyskoncie, chyba trzy zeta za półtorej tony. Jak się grało, to schodziła paczka za paczką" - opowiada z nostalgią.

Niedługo potem nadchodzi era kawiarenek internetowych. To oznaczało tylko jedno: w życiu Kryspina (lub, jak kto woli, Justyna) zaczyna się nowy etap. Najpierw kilku, potem - kilkunastogodzinne sesje w nowych przybytkach, najlepiej zaraz po szkole. Z czasem ktoś wpada na pomysł, żeby umawiać się na całą noc. To już wymagało pewnej zapobiegliwości. Trzeba było skrzyknąć się w kilka osób, zarezerwować z wyprzedzeniem kawiarenkę. "No i, oczywiście, można było zagrać deathmatcha" - Kryspin nagle ożywia się. "To znaczy?" - po raz pierwszy przyznaję się do swojej indolencji w temacie gier. Patrzy na mnie z niedowierzaniem: "To znaczy, że każdy mógł strzelać do każdego!".

Koniec końców, także kafejki umierają śmiercią naturalną. Coraz więcej osób zaczyna korzystać z Internetu w domu. Dla nałogowych graczy, choć oni - a już na pewno Kryspin - tak o sobie nie myślą, to kolejny krok na drodze do całkowitej alienacji. Zamknięci w czterech ścianach swojego pokoju, ze słuchawkami na uszach i "obiektem do likwidacji" przed oczami żyją we własnym świecie. Mój rozmówca protestuje, kiedy rysuję taki obraz gracza komputerowego. "To nie tak! Tu też można nawiązać ciekawe znajomości" - upiera się. Proszę go o jakiś przykład. "No, chociażby ostatnio. Piliśmy piwo na skypie, a potem graliśmy w Counter-Strike'a. Naprawdę, niezła zabawa" - zapewnia. "A miałeś w tym czasie dziewczynę? Rzecz jasna, nie na skypie, tylko w realu?" - dopytuję. "Nie miałem, ale też nie znam żadnego przypadku, żeby jakiś związek rozpadł się z powodu gier komputerowych" - denerwuje się.

W międzyczasie Kryspin zmienia temat. Opowiada coś o grach przeglądarkowych. Pada tytuł jednej z nich - OGame. Kiedy proszę, żeby wyjaśnił mi ten pierwszy termin, zbywa mnie milczeniem. Dopiero potem, własnym sumptem, dowiaduję się, że jedynym warunkiem, aby w nie grać jest dostęp do przeglądarki internetowej. Stąd ich nazwa. Tak naprawdę wszystko sprowadza się tu do kilku kliknięć w klawiaturę w ciągu dnia. "Każde kliknięcie może oznaczać wysłanie lub powrót twojej floty. W OGame liczy się nie tyle refleks, co systematyczność" - tłumaczy mój rozmówca. Wbrew pozorom gry przeglądarkowe są bardzo wciągające. "Pamiętam, jak nastawiałem budzik na 2 w nocy, bo na tą godzinę zaplanowany był powrót mojej floty. Ale i to mi się znudziło. W końcu okazało się, że zawsze znajdzie się ktoś bardziej punktualny ode mnie, kto rozwali mi flotę. Zresztą, bardziej ciągnęło mnie w kierunku gier wymagających skilla" - relacjonuje. "Czego?" - pytam nieśmiało. I od razu narażam się na jego ripostę: "O Jezu! Chodzi o gry manualne".

A co z kosztami tej "pasji"? W sensie dosłownym, materialnym? Kryspin mówi, że to zależy od zasobności portfela gracza. "Jeśli zamarzą ci się trzy monitory, trackIR do rozglądania się po wirtualnym kokpicie, przepustnica do sterowania ciągiem, wolant i orczyk, to spokojnie wybulisz na taki sprzęt kilka tysiączków" - informuje. "No i jeszcze lustra" - dodaje. "Jakie lustra?!" - nie ukrywam zdziwienia. On zaczyna się śmiać: "Słyszałem o koleżce, który zamontował sobie w pokoju lustra, żeby w każdej chwili mógł lookać na monitor".

Kiedy na koniec naszej rozmowy wracam do wątku uzależnienia od gier, Kryspin szybko zmienia temat. Owszem, zdarzyło mu się raz czy dwa uszkodzić klawiaturę, czasami drżą mu ręce, a jak "nawala" komputer to wpada w panikę, ale to nic takiego. Tak zwane skutki uboczne. Wliczone w koszta dobrej zabawy. O rodzicach mówi raczej niechętnie. Jeśli już, to zdawkowo, półsłówkami. Podobnie o znajomych z realu. Wreszcie naciskany wygłasza swoje krótkie (życiowe?) motto: "W wirtualnym świecie łatwiej o szacunek. No, na pewno szybciej się go zdobywa niż w realu. Uwierz mi, to może być naprawdę pociągające. O wiele bardziej niż mogłoby ci się w tej chwili wydawać".

* Artykuł to list do redakcji, którego autorem jest Damian Maj z Jastrzębskiego Portalu Informacyjnego JasNet

To mógłby być idealny prezent dla graczy. Zgadzacie się?

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy