FTL: Faster Than Light

No i mamy kolejną kosmiczną niespodziankę w tym roku. Po genialnym Endless Space przyszła pora na równie genialne - a może i jeszcze genialniejsze - FTL: Faster Than Light. Prawdziwy hiperpochłaniacz czasu.

Miłośnicy kosmicznych przygód - a jednocześnie zarządzania, dowodzenia i planowania - otrzymali w tym roku nie lada prezent w postaci Endless Space. Po premierze tej wcześniej mało znanej gry wydawało się, że już nic lepszego nie może tej grupy graczy spotkać. A jednak, około dwa miesiące później z kosmicznych otchłani wyleciała jeszcze mniej oczekiwana produkcja, która ma wszystko, czego trzeba, by zostać niespodziewanym przebojem - FTL: Faster Than Light. Przede wszystkim szalenie ogromne pokłady grywalności. Wsysa jak czarna dziura!

Pewnym zaskoczeniem - z początku raczej negatywnym - będzie dla wielu to, że FTL: Faster Than Light został niemalże pozbawiony fabuły. Ot, mamy tu statek kosmiczny należący do niejakiej Federacji, ścigany przez niejaką Rebelię. Nie wiemy o tych stronach konfliktu zbyt wiele i nawet nie mielibyśmy czasu na to, aby się zapoznawać. Już na samym początku zostajemy w wir akcji i obchodzi nas tylko nasz nadrzędny cel - dotarcie wraz z kluczowymi danymi do naszej głównej floty, znajdującej się osiem sektorów dalej. Wydaje się proste, ale proste nie będzie, oj nie. W tych ośmiu sektorach czekają na nas rzeczy, które się Aldrinowi i Gagarinowi nie śniły.

Reklama

A najpiękniejsze w tym wszystkim jest to, że za każdym razem czeka nas co innego. Zaczynając rozgrywkę, FTL: Faster Than Light generuje świat i czekające w nim przygody na nowo. A więc tak naprawdę zabawę można zaczynać i kończyć dziesiątki razy. Albo nie kończyć, bo i taka możliwość istnieje. Jeśli przegramy, nie będziemy mieli save'a do wgrania. Autorzy nie dali nam możliwości zapisywania - a co za tym idzie, także wczytywania - stanów gry. Ktoś rozwali twój statek? Trudno, musisz zaczynać od początku. To kontrowersyjne, ale niesamowicie motywujące i emocjonujące rozwiązanie.

Pierwsze, czego musimy się nauczyć w FTL: Faster Than Light, to zarządzanie załogą. Gra na szczęście nie rzuca nas od razu na głęboką wodę (w głęboki kosmos?). Na początku dysponujemy tylko jednym, niewielkim okrętem, na którego pokładzie znajduje się zaledwie garstka fachowców od tego i owego. Jeden będzie sterował statkiem, drugi opiekował się dostępną na nim bronią, a trzeci naprawiał, co trzeba. W zarządzaniu statkiem szalenie istotne jest umiejętne wykorzystywanie dostępnych zasobów - złomu (służy do rozbudowy podzespołów) czy dronów. Cały czas będziesz musiał decydować, co mieć kosztem czego. W FTL: Faster Than Light raczej nigdy nie zaznasz uczucia dobrobytu.

W każdym kolejnym odwiedzonym przez nas sektorze czekają na nas przeróżne przygody - to napadną nas piraci, to będziemy badać opuszczoną stację badawczą, to pohandlujemy z napotkanym kupcem, to zdecydujemy się na odbicie niewolników... Już nawet nie wspominam o rozbudowie statku czy poszerzaniu, a także rozwijaniu naszej załogi, bo to codzienność. I to szalenie pasjonująca codzienność. W FTL: Faster Than Light wszystko wciąga po czubek głowy. Nie trzeba żadnej fabuły, wszystko dopowiadamy sobie sami i przy każdej rozgrywce tworzymy własną historię. Bez nawet śladu znudzenia. Po skończeniu jednej kampanii (co zajmie nam nie więcej niż cztery godziny) wręcz nie da się nie zacząć drugiej, a po zakończeniu drugiej zapewne zaczniemy trzecią. I tak w kółko.

Oczywiście najwięcej emocji towarzyszy walkom, rozgrywającym się w czasie rzeczywistym, ale z dostępem do aktywnej pauzy. Jest to nie tylko najlepsza, ale także najtrudniejsza część FTL: Faster Than Light. Aby zwiększyć do maksimum szanse na zwycięstwo, musimy dobrze rozeznać silne i słabe strony przeciwnika (przed każdym pojedynkiem możemy zobaczyć, w jaki sprzęt jest wyposażony), a następnie przygotować - choć naprędce - taktykę. Autorzy oddali do naszej dyspozycji tak wiele różnego rodzaju urządzeń, że nasza kreatywność przy planowaniu starć jest niemal nieskrępowana.

Jeszcze (co najmniej) jedna rzecz w FTL: Faster Than Light jest piękna. To, że ta gra nie wymaga od nas, żebyśmy poświęcali dla niej szkołę/pracę/partnerkę. Podczas gdy większość kosmicznych symulatorów to zabawa na długie wieczory, czasem całe tygodnie, FTL: Faster Than Light wymaga od nas raptem dwóch, trzech, maksymalnie czterech godzin na jedną kampanię. Jeśli wrócimy z pracy o 18:00, zjemy obiad i o 19:00 przysiądziemy do rozgrywki, to przy średnio pomyślnych wiatrach o 22:00 będziemy wolni. Jak na tak rozbudowaną i obszerną grę, to naprawdę niewiele.

Nie wspominałem wcześniej o grafice, bo zbytnio nie ma o czym. FTL: Faster Than Light jest zupełnie ascetyczny w formie. Szata wizualna przypomina gry z lat dziewięćdziesiątych (mnie osobiście serię UFO/X-COM). Ścieżka audio jest już nowocześniejsza i inspirowana produkcjami - czy to filmowymi, czy "growymi" - w klimatach science fiction. Kompozycja, choć niezbyt widowiskowa, pasuje idealnie i nie przeszkadza w czerpaniu radości z gry wręcz garściami.

Przypadek FTL: Faster Than Light jest wręcz wzruszający. Wspomniane wcześniej Endless Space było niespodziewanie dobre, ale nad grą pracowało całkiem spore studio. A za FTL: Faster Than Light odpowiada... dwójka. Tak, dwójka uzdolnionych programistów, którzy mogli osiągnąć swój cel dzięki portalowi Kickstarter. Brawo.

Plusy:

+ wsysa niczym czarna dziura

+ krótka rozgrywka na dziesiątki powtórzeń

+ za każdym razem inna przygoda

+ pełna swoboda na każdym kroku

Minusy:

- grafika (niektórym się spodoba)

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy