Avatar

James Cameron dla filmowego science fiction zrobił naprawdę wiele. Jego "Obcy: Decydujące starcie" czy dwie części "Terminatora" stanowią kanon gatunku.

Komputerowy Avatar to prequel filmu. Akcja gry toczy się przed wydarzeniami, które zobaczymy na dużym ekranie. Kierujesz w niej specjalistą komunikacyjnym, Ablem Ryderem. Po pięciu latach spędzonych jako mrożonka na statku kosmicznym docierasz na pokryty gęstą dżunglą księżyc Pandora (nie, to nie ta Pandora z Borderlands), gdzie weźmiesz udział w programie naukowym prowadzonym przez korporację RDA. Ludzie kolonizują Pandorę, pomimo że jej atmosfera jest toksyczna i zmuszeni są nosić maski tlenowe. Dlaczego? Dla pieniędzy. Na globie tym występuje minerał, którego nawet najmniejsze ilości warte są fortunę.

Reklama

Raczej nikogo nie zaskoczy fakt, że na drodze do bogactwa staje miejscowa ludność. Pandorę zamieszkują trzymetrowi, niebieskoskórzy, podobni do kotów Na'vi - lud o wiele mniej rozwinięty od Ziemian. Ludzie starają się skłonić Pandorzan do oddania złóż niepotrzebnych im minerałów w zamian za wiedzę oraz postęp cywilizacyjny. Temu właśnie służy program Avatar. Naukowcy RDA wyhodowali w laboratoriach sztuczne ciała Na'vi, w które za pomocą nowoczesnej aparatury "wcielają się" umysły ludzi, w tym Rydera.

Podróż do raju utraconego

Przez pierwsze kilkadziesiąt minut rozgrywki poznajesz system sterowania, dodatkowe umiejętności bojowe oraz dostępne pojazdy. W tym czasie biegasz po wąskich leśnych ścieżkach, rozbijasz o niewidzialne ściany, nie mogąc przeskoczyć niektórych kamyków, i strzelasz do lokalnej fauny i flory. Na życie ludzkie czyhają bowiem nie tylko zwierzęta, ale również zabójcze rośliny, np. plujące kwasem.

Szybko przekonujemy się, że stosunki ludzi i Na'vi nie układają się najlepiej. Na terenach bogatych w minerały korporacja dokonuje masowych wysiedleń i mordów, zaś uzbrojeni w łuki i miecze niebiescy stawiają zacięty opór. Świadkami tego są awatarowie - niektórzy postanawiają porzucić korporację i stanąć w obronie słabszych.

Niedługo po tym, jak wcielisz się w niebieskiego awatara, otrzymujesz zadanie znalezienia "kreta" współpracującego z Na'vi. Stajesz wtedy przed wyborem, który decyduje o dalszym przebiegu rozgrywki - możesz zabić zdrajcę lub razem z nim stanąć po stronie tubylców. Gra automatycznie dokonuje wtedy zapisu. Po przejściu jej np. po stronie RDA można wrócić do tego momentu bez konieczności ponownego rozgrywania początkowego etapu.

Człowiekiem jestem i nic, co ludzkie...

Najpierw zdecydowałem się stanąć po stronie ludzi z RDA. Kolejne zadania zlecał mi w bazie Hell's Gate (wracasz do niej pomiędzy misjami) komandor Falco, w lokacjach zaś - poszczególni dowódcy polowi. Falco chce, abyś odnalazł fragmenty kryształu, które później musisz "dostroić" (czyli ustawić we właściwych miejscach) wokół wielkich świętych drzew Na'vi. W ten sposób wydobywasz z nich dźwięki, które pomagają w ustaleniu lokalizacji pradawnej Studni Dusz, siedziby Eywy, bogini Na'vi. Wszystko to brzmi bardzo pompatycznie, ale kończy się na tym, że biegasz z jednego końca lokacji na drugi, strzelasz do wszystkiego, co się rusza, zbierasz trzy kryształki, ustawiasz je, wracasz do bazy, dostajesz kolejne zlecenie i lecisz, by zrobić to samo. Od czasu do czasu musisz też obronić jakiś obóz RDA, odnaleźć zaginiony oddział czy wyeliminować wodza pobliskiej wioski Na'vi. Misje w grze są niezbyt rozbudowane i raczej monotonne.

Kolejnych przeciwników eliminujesz za pomocą karabinów, wyrzutni granatów i miotaczy ognia. Pod ręką masz cztery pukawki, przy czym w dowolnym momencie gry możesz je wymienić. Wystarczy wejść do zakładki Broń w menu głównym. Znajdujący się tam oręż jest nagrodą za zdobycie odpowiedniej liczby punktów doświadczenia. Podobnie jest ze zbrojami oraz umiejętnościami specjalnymi. Tych ostatnich pod ręką masz cztery, w tym m.in. regenerację zdrowia, wsparcie z powietrza, niewidzialność, zwiększenie siły ataku czy szybsze poruszanie się. System nagród został świetnie zaplanowany. Za każde ukończone zadanie jesteś sowicie premiowany, co naprawdę urozmaica zabawę.

W Avatarze możesz także korzystać z pojazdów. Są dwa rodzaje wozów terenowych (jeden wyposażony w rakiety), jest i mech. Niestety, ślamazarne ruchy maszyny i częsty brak reakcji na komendy sprawiają, że walka za jego pomocą jest bezsensowna. Bo chociaż jego karabin maszynowy zadaje potężne obrażenia, to zwinni Na'vi łatwo umykają. Podobnie jest z helikopterami - można nimi polatać, ale kiedy musimy ich użyć w walce, zaczyna się udręka związana z opornym sterowaniem.

Tym, co mnie w Avatarze najbardziej rozczarowało, jest pozorna wielkość i otwartość świata oraz równie złudna mnogość wypełniających go bohaterów. Będąc w dżungli, w rzeczywistości zawsze poruszamy się wyznaczoną ścieżką, bo zbaczając z niej, od razu trafiamy na "ścianę". Gorsze jest to, że na Pandorze nie napotykamy żadnych postaci NPC, z którymi moglibyśmy choćby porozmawiać. Nie wspominając już o otrzymaniu misji dodatkowej, bo te ograniczają się do wyzwań typu: odkryj 100% terenu i aktywuj wszystkie teleporty. Zagadać możemy do dwóch, góra trzech postaci zaznaczonych na minimapie. Podchodzimy do nich, wciskamy klawisz akcji i słuchamy, co Ryder i jego rozmówca mają do powiedzenia. Dochodzi do tego jeszcze płytka i przewidywalna fabuła.

Nie będę ukrywał, że finał kampanii po stronie RDA nie porwał mnie w ogóle. Praktycznie całą rozgrywkę wciąż ścierałem się z jednym lub dwoma przeciwnikami i nigdy nie brałem udziału w większej bitwie, gdzie walczyłbym ramię w ramię z moimi ludzkimi towarzyszami broni. Nawet w zwieńczeniu gry, któremu - pomimo pompatycznego podkładu muzycznego - brakuje rozmachu i emocji.

Wstąpiłem w szeregi Bluepeace

Pod tym względem zdecydowanie lepiej wypada gra po stronie Na'vi. Masz zupełnie inną perspektywę na świat i tych drobnych, plączących się pod nogami ludzi. Twoim orężem - oprócz skradzionego ludziom karabinu maszynowego, z którego rzadko korzystasz (spory odrzut i małe obrażenia) - są dwa miecze, coś na kształt wielkiej, rażącej kilku wrogów naraz kosy oraz łuk (najbardziej zabójcza broń dystansowa w grze!). W kampanii po stronie Na'vi system rozwoju postaci pozostaje ten sam, zmienia się tylko wyposażenie, wygląd zbroi oraz umiejętności (większość ma podobne działanie jak u RDA, znika za to - z oczywistych względów - atak lotniczy zastąpiony wezwaniem mocy natury). Po planszy poruszasz się pieszo, za pomocą odkrytych wcześniej teleportów lub na plecach jednego ze zwierząt: fioletowego konia, żyjącej w dżungli bestii przypominającej tygrysa oraz latającej banshee. W każdym przypadku oczy razi sztywna animacja stworzeń, do banshee natomiast należy dodać koszmarne - jeszcze gorsze niż w helikopterze - sterowanie.

Bardziej spodobały mi się lokacje, które odwiedziłem jako Na'vi. Ciekawie prezentują się wioski tubylców, zwłaszcza główna baza u stóp ogromnego drzewa, lepiej zaprojektowane są również etapy w dżunglach. Chociaż są one jeszcze mniejsze niż w kampanii RDA, to twórcy starają się zmusić gracza do wykorzystywania zwinności bohatera, skakania po wystających korzeniach wielkich drzew czy półkach skalnych. Miejscami sprawdza się to dobrze, choć czasem potrafi zdenerwować. Problem bowiem w tym, że programistom nie do końca udało się oddać w grze zwinność i gibkość Na'vi - postacie często poruszają się niczym tetrycy z reumatyzmem, mają problemy z wykonaniem skoku i blokują się na przeszkodach terenowych, wierzgając długimi nóżkami.

Dynamiczni tubylcy

Zaletą gry Na'vi jest za to dynamiczna akcja. Niebieski Ryder przemieszcza się jak burza i niczym piorunami ciska we wrogów ciosy i strzały. Celne trafienia składają się z kolei w kombosa - potężny atak potrafiący od razu zmieść nawet bossów spotykanych pod koniec gry. Avatar przypomina już wtedy nie strzelankę, ale konsolowy slasher. Niestety, także pod względem AI - przeciwnicy w grze cierpią na brak mózgu. Raz biegają w kółko i strzelają, potem znowu stoją jak słupy i w ogóle nie zwracają na ciebie uwagi. Mniej zauważalne jest to w kampanii RDA - w końcu dzikie zwierzęta nie muszą zachowywać się mądrze, zaś zacofani Na'vi z gracją samobójców ustawiają się w kolejkach, by zasmakować ognia z lufy twojej broni.

Dopiero przystając do Na'vi, zobaczysz krzywdy, jakie ludzie wyrządzają "niebieskim". Część odwiedzanych terenów jest zdewastowana przez ciężkie buldożery (kilka z nich nawet niszczymy), przy drogach leżą niebieskie zwłoki, a ci, którzy jeszcze żyją, walczą zawzięcie o zachowanie swych ziem. Historia opowiedziana w tej części gry jest momentami prawdziwie przejmująca, choć wciąż dość płytka. Szkoda też, że po kilku godzinach staje się kalką kampanii RDA - Na'vi także starają się zebrać kryształy i odnaleźć Studnię Dusz.

Bilet na Pandorę poproszę

Przejście obu kampanii zajmuje około 20 godzin, co - patrząc na rynkową konkurencję - jest wynikiem więcej niż przyzwoitym. W mniejszych dawkach gra świetnie się sprawdza jako prosta rozrywka na wieczór. Pozbawiona głębi i zbędnego gadania nie zmusza do nadmiernego myślenia. Jak na grę na licencji filmu, wypada więc całkiem nieźle, chociaż mam nadzieję, że kinowe dzieło Camerona zainteresuje jednak również fabułą.

Skoro o filmie mowa, to znaczącą (patrz: ramka) w nim rolę pełnić mają efekty specjalne. Dobrze by było, gdyby oparta na nim gra również prezentowała wysoki poziom oprawy. Z tym jest niestety średnio. Wspominałem już o kulejących animacjach, wiele do życzenia pozostawia też jakość cut-scenek na silniku czy efekty eksplozji. Mieszane uczucia mam odnośnie pejzaży. Momentami są naprawdę piękne i nadają całości niesamowitego klimatu, np. gdy lecimy wśród wiszących w powietrzu skał lub przystajemy nad wodospadem w gęstwinie dzikiej dżungli. Z drugiej strony na otwartych przestrzeniach gra nawet z dobrego sprzętu wysysa ostatnie zapasy pamięci i potrafi zwalniać, często nie nadąża też z doczytywaniem niektórych obiektów (np. przeciwników!) i tekstur.

Dla formalności dodam, że gra posiada też multiplayer, ale napisać, że jest, to napisać o nim wszystko. Na kilku planszach możemy zabawić się w takich trybach, jak capture the flag czy deathmatch (jedna mapa służy tylko i wyłącznie jednemu trybowi). Raczej nie warto sobie rozgrywką wieloosobową zaprzątać głowy.

Pomimo swoich wad Avatar naprawdę narobił mi smaku na film - i taki bez wątpienia jest cel tej gry. A że przy okazji można się trochę rozerwać i odstresować bez nadmiernego nadwyrężania szarych komórek - to chyba też fajnie, nie?

CDA
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy