Star Command

Nie marzyłeś nigdy o zostaniu kapitanem statku kosmicznego? Nie tym znanym z większości gier prymitywem, którego zakres obowiązków sprowadza się do sterowania pojazdem. Mam na myśli "prawdziwego" dowódcę - odpowiadającego za załogę, podejmującego decyzje, ponoszącego ich konsekwencje. Kogoś na poziomie Kirka, na poziomie Picarda.

Wielu błyskawicznie wskazałoby wydane kilka lat temu Faster Than Light - symulator kapitana statku kosmicznego, o którym wszędzie było już głośno. Do FTL podchodzi się jednak dziesiątki razy; składa się jedynie z mechaniki, którą niczym w arcade'ach opanować musimy do perfekcji, wybierając właściwą strategię, ucząc się odpowiednich reakcji. Brakuje w nim tego, co za granicą nazywają "immersją" - brakuje zżycia z załogą, poczucia odpowiedzialności za podejmowane decyzje.

Reklama

Star Command wypełnia tę lukę. Nie jest ciężką grą taktyczną (nawet na najwyższym poziomie trudności nie sprawi nikomu problemów), nie trzeba w nim uczyć się niczego na pamięć. Skupiamy się na odgrywaniu kapitana i głównie właśnie tym przez kilka godzin rozgrywki sie bawimy.

Rozpoczynamy od wyboru koloru statku, imienia i wyglądu bohatera-dowódcy. Maszynę wyposażamy w pomieszczenia, których funkcjonalność podzielona jest prostymi oznaczeniami kolorystycznymi: czerwone odpowiadają za walkę, niebieskie za naprawę barier obronnych, i tak dalej. Kiedy zatrudniamy pierwszych członków załogi, przydzielamy im pracę w wybranych pokojach - tam uczą się fachu i po kilku godzinach gry jeden świetnie radzi sobie z obsługą rakiet, inny z poprawą wydajności napędu statku. Za załogę, nowe pomieszczenia i ich ulepszenia płacimy różnokolorowymi żetonami, które zdobywamy podczas wykonywania misji.

Najciekawszym elementem gry są jednak zadania. Po otrzymaniu od ludzkiego imperium rozkazu o odnalezieniu zaginionego statku kosmicznego, okazuje się, że wypełniony jest niebezpiecznymi, nieumarłymi Rosjanami, którzy posiadają nieznaną przyszłościowej cywilizacji technologię. Kiedy natrafiamy na jedną z obcych ras i próbujemy zapobiec kosmicznej bitwie, niczym w Star Treku dywagować musimy na temat rozwoju ludzkości - tłumaczyć, że nie jesteśmy już małpami, że nie mordujemy się wzajemnie, i tak dalej.

Każda misja to oddzielna przygoda, w trakcie której nieumiejętnie przeprowadzona rozmowa, źle podjęta decyzja może mieć katastrofalne skutki - część statku zostanie zniszczone, członek załogi zginie (z czasem wszyscy stają się wartościowi), stracimy cenne żetony. Po paru godzinach gry za każdym razem, kiedy uchodzimy z życiem po ukończeniu zadania, czujemy ulgę. Nie chodzi nawet o to, że są ciężkie, bo nie są. Łatwo się po prostu zaangażować w to, co dzieje się na ekranie - przeżywać śmierci postaci, zwroty akcji i tak dalej razem z postaciami. Poczuć, że naprawdę mamy wpływ na to, co się dzieje, że naprawdę jesteśmy kapitanem statku kosmicznego.

Star Command jest dla Faster Than Light tym, czym Star Trek jest dla Star Wars - dojrzałym bratem, który nie potrzebuje natłoku akcji, wystarczy mu mądra myśl i sensowny przebieg zdarzeń. Choć SC starcza na nieco mniej niż 10 godzin (chciałoby się kilka razy tyle), jako fabularny majstersztyk i bardzo, bardzo prawidłowo wykonany "symulator dowódcy gwiezdnego pojazdu" naprawdę daje radę. Za te kilka złotych - grzech nie brać.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy